nocnym, to wchodzenie zajmie tylko kilka godzin nazajutrz rano. Pan Wollston osądził za praktyczniejsze okrążyć niektóre kępy drzew ciągnących się na płaszczyźnie. Jeżeli droga przedłużała się nieco, była za to o wiele łatwiejszą.
Oprócz tego Jack zastrzelił młodą antylopę, z której przyniósł najlepsze części na posiłek wieczorny. Mogli sobie powinszować tego zapasu, gdyż popołudniu nie spotkali żadnej zwierzyny.
— Odpoczynek południowy urządzono u stóp wspaniałej sosny; Jack rozpalił ogień — a podczas kiedy piekł udziec antylopy, brat jego i pan Wollston oddalili się o kilkaset kroków, dla rozejrzenia się po okolicy.
— Jeżeli ten pas leśny ciągnie się aż do łańcucha gór — rzekł Ernest — to prawdopodobnie pokrywa on pierwsze jej stoki... tak mi się przynajmniej zdawało rano.
— W takim razie — odpowiedział pan Wollston — musimy zdecydować się przebyć tę gęstwinę... Nie można jej okrążyć na prawo lub na lewo, bez przedłużenia znacznie drogi...
Obydwaj bracia podzielili zdanie pana Wollston, nie było zatem żadnej dyskusyi.
Mięso antylopy, kilka ciastek maniokowych, owoce zerwane z drzew sąsiednich, banany, jabłka cynamonowe: takie było menu tego śniadania. Potem broń i torby na ramię, busola w rękę i trzej mężczyźni zapuścili się w leśną gęstwinę. Sklepienie drzew stawało się coraz gęściejsze, nie pozwalając widzieć w jakim punkcie horyzontu znajduje się słońce, pochylające się ku zachodowi. Ani polanki, ani drzewa przewróconego. Pan Wollston mógł sobie powinszować, że nie zabrał wozu, ani wierzchowców.
O siódmej wieczorem pan Wollston, Ernest i Jack dotarli do granicy południowej lasu. Las piętrzył się na pierwszem wzniesieniu gór a szczyty ukazały się w chwili, kiedy słońce spuszczało się po za poprzeczne pasmo, które przecinało horyzont zachodni.
Widać tam było złomy skał spadłe z wysokości góry, oraz liczne strumienie, które prawdopodobnie tworzyły źródło rzeki Montrose.
Wejść na górę tego samego wieczora i poświęcić na to może noc całą, byłoby niebezpiecznie. Więc też pomimo gorącego pragnienia dojścia do celu, ani pan Wollston ani obydwaj bracia nie chcieli tego robić. Poszukali i znaleźli wydrążenie w skale, gdzie mogli znaleźć schronienie na noc. W każdym razie potrzebne były niejakie ostrożności. Z nastaniem nocy dało się słyszeć wycie i ryk dzikich zwierząt a nawet lwów.
Rozpalono ogień u wejścia do groty i podtrzymywano go przez całą noc drzewem, przygotowanem z wieczora. W końcu Ernest pierwszy, Jack drugi, pan Wollston ostatni zmieniali się kolejno aż do wschodu słońca.
Nazajutrz o świcie wszyscy byli na nogach a Jack wykrzyknął głosem donośnym:
— Panie Wollston! przyszedł ten wielki dzień!.. Za kilka godzin najgorętsze pana życzenie będzie spełnione!.. Zatkniemy ostatecznie flagę naszą na punkcie najwyższym Nowej Szwajcaryi...
— Za kilka godzin... tak... jeżeli nie napotkamy jakich trudności... — zwrócił uwagę Ernest.
— W każdym razie, — odpowiedział pan Wollston, — czy dziś, czy jutro, będziemy prawdopodobnie wiedzieli, co sądzić o rozległości wyspy...
— Jeżeli tylko — rzekł Jack — nie ciągnie się na południe lub zachód po za obręb wzroku ludzkiego!..
— Co nie jest niemożebnem... dodał Ernest.
— Zobaczymy — odparł Jack — zobaczymy!
Po śniadaniu, zarzuciwszy na plecy strzelby, Jack wyruszył pierwszy, Ernest za nim, a pan Wollston zamykał pochód. Zaczęli wchodzić na pierwsze wyniosłości.
Podług orzeczenia Ernesta wysokość góry mogła dochodzić do tysiąca dwustu stóp. Jeden wierzchołek, wznoszący się naprzeciw lasu, górował o jakie pięćdziesiąt sążni po nad linią łańcucha. Na szczycie tego to wierzchołka pan Wollston zamierzał zatknąć flagę Nowej Szwajcaryi.
Na sto kroków od groty kończył się pas leśny, lecz tak stromo grunt się tu wznosił, iż w niektórych miejscach trzeba było iść w zygzaki, — co opóźniało pochód. Na szczęście można było iść śmiało, wszędzie był pewny punkt oparcia dla nóg pomiędzy korzeniami i wystającemi bokami skalistemi. Lecz pomimo przyzwyczajenia do ruchu, nasi podróżni musieli kilka razy odpoczywać, poczem wspinano się w dalszym ciągu. Pan Wollston postanowił nie ustawać, aż będzie u podstawy samego szczytu.
Wreszcie po przejściu drugiego pasa musiano dłużej odpocząć po tak wielkim wysiłku. Południe było, żołądki domagały się posiłku i dla zaspokojenia głodu spożyto resztki antylopy pieczonej i chleba.
W godzinę potem Jack zerwał się, skoczył jednym susem na pierwsze wzniesienie skaliste i krzyknął:
— Za mną, kto mnie kocha!
— Starajmy się dać mu ten dowód przywiązania, mój kochany Erneście — odpowiedział pan Wollston.
Właściwy wierzchołek góry przedstawiał tylko potworne nagromadzenie kamieni, jeden na drugim, bez symetryi, zaledwie utrzymujących się w równowadze. Można było jednak wdrapać się na czubek po wystających bokach, na których nasi podróżni znaleźli punkty oparcia.
Jack, zawsze pierwszy, przekonywał się o wytrzymałości skał, próbował na lewo, na prawo, a za nim, nie spiesząc się zanadto, pan Wollston i Ernest wdrapywali się z odłamu na odłam.
W miarę jak szczyt wznosił się w górę, robił się coraz więcej śpiczastym — istna głowa cukru. Pan Wollston zadawał sobie nawet pytanie, czy będzie miejsce dla trzech osób na samym szczycie.
Musiano teraz pomagać sobie. Jack ciągnął w górę Ernesta, który ciągnął znów pana Wollston. Napróżno chcieli obejść dokoła wierzchołek. Od strony tylko północnej wejście przedstawiało stosunkowo najmniej trudności. W końcu około drugiej godziny po południu, głos donośny dał się słyszeć — głos Jacka, — pierwszy zapewne który rozległ się na tym szczycie:
— Wyspa... to jest wyspa!
Ostatni wysiłek pana Wollston i Ernesta — aż wreszcie wszyscy znaleźli się na szczycie. Tu na szczupłej przestrzeni mającej najwyżej kilka stóp kwadratowych, zmęczeni, zdyszani, niezdolni prawie mówić, rozciągnęli się, żeby odetchnąć.
Że Nowa-Szwajcarya była wyspą, ta kwestya została rozstrzygniętą od przybycia Licorne. Morze otaczało ją ze wszystkich stron, lecz nie w równych od-