Strona:PL Jules Verne Druga ojczyzna.djvu/48

Ta strona została skorygowana.

Jako figura geometryczna wyspa przedstawiała kształt liścia, szerszego niż dłuższego z ogonkiem zwróconym na południe. Na zachód pod promieniami słońca błyszczały wody bieżące, tworząc znakomity system komunikacyi wodnej, większy niż na północy i wschodzie, gdzie były także dwie rzeki, Montrose i Wschodnia. Zebrawszy to wszystko, Nowa-Szwajcarya w pięciu szóstych przedstawiała doskonałą glebę urodzajną i starczyła na wyżywienie kilku tysięcy mieszkańców Położenie jej zaś na oceanie Indyjskim, wskazywało, iż nie należy do żadnej grupy wysp ani archipelagu. Przez lunetę nie było widać ani kawałka ziemi aż do końca horyzontu.
Chyba o trzysta mil trzeba było szukać lądu najbliższego, jak wiadomo Nowej-Holandyi. Tak więc Nowa-Szwajcarya, na większej części swej rozległości, zdatna była do założenia kolonii, mogącej mieć duże znaczenie.
W każdym razie tego, co dawały północ, zachód i wschód, nie trzeba było żądać od południa. Co za kontrast tej szóstej części wyspy z pięcioma pozostałemi, tak hojnie obdarzonemi od natury! Tam była ponura pustynia, chaos przerażający. Grzbiet łańcucha gór, ciągnący się na południe, wydawał się nieprzebyty. Wybrzeża piaszczyste lub skaliste...
Pan Wollston, Ernest i Jack milczeli, patrząc na roździerający serce krajobraz południowy. Nic dziwnego, że Ernest uczynił następującą uwagę:
— Gdybyśmy po rozbiciu Landlorda zostali wyrzuceni na to wybrzeże, łódź nasza roztrzaskałaby się i straszna śmierć byłaby naszym udziałem... śmierć głodowa!
— Masz racyę, kochany Erneście, — odpowiedział pan Wollston — na tym lądzie nie można się było spodziewać ocalenia...
Rzeczywiście, szczęśliwie się stało, że rozbitki z Landlorda pchnięci zostali ku północnemu wybrzeżu Nowej-Szwajcaryi. Gdyby nie ta okoliczność, czyż mogliby uniknąć najstraszniejszej śmierci u stóp tego potwornego nagromadzenia skał?.. Pan Wollston, Ernest i Jack chcieli pozostać na szczycie skały aż do godziny czwartej po południu. Zebrali wszelkie możliwe plany, ażeby zrobić mapę Nowej-Szwajcaryi. W tej chwili, Ernest wydarł kartkę z karnecika i nakreślił, co następuje:
„Dziś 30 września 1817 r. czwarta godzina po południu, na szczycie cypla...
— Jak nazwiemy ten cypel? — zapytał.
— Cypel Opłakany — odpowiedział Jack — ponieważ nie mogliśmy dojrzeć Felsenheim...
Nie cypel Jan Zermatt, na cześć waszego ojca, moje dzieci! — zaproponował pan Wollston.
Propozycya została przyjęta z radością. Jack wyjął szklankę z torby, pan Wollston i Jack zrobili to samo. Wleli po kilka kropli wódki i po trzykrotnem „hura!“, wypili.
Ernest mógł dalej pisać:
„... na szczycie cypla Jan Zermatt, do was kochani rodzice, do ciebie, pani Wollston, do ciebie kochana moja Anno, wysyłamy tę kartkę, powierzoną wiernemu posłańcowi, który, szczęśliwszy od nas, będzie nie długo z powrotem w Felsenheim. Nasza Nowa-Szwajcarya, odosobniona w tej stronie oceanu Indyjskiego, może mieć do sześćdziesięciu mil obwodu. Bardzo żyzna na większej części powierzchni, nieurodzajna jest i zdaje się być nie do osiedlenia na południowym stoku gór.
„Skoro minie dwa razy po dwadzieścia cztery godzin, ponieważ powrót odbywa się prędzej, będziemy prawdopodobnie obok tych, których kochamy; a najdalej za trzy tygodnie, jeżeli Bóg pozwoli, mamy nadzieję powitać naszych nieobecnych, z taką niecierpliwością oczekiwanych.
„Od pana Wollston, od mojego brata Jacka i waszego przywiązanego syna pozdrowienie dla was, kochani rodzice, dla pani Wollston i dla mojej kochanej Anny.

„Ernest“


Wyjęto gołębia z klatki i po uwiązaniu do lewej nóżki bileciku, Ernest pozwolił mu ulecieć. Zrazu ptak wzbił się w górę, jak gdyby chciał objąć okiem większą przestrzeń, następnie poleciał w stronę północną i niebawem znikł z oczu patrzących za nim.
Pozostało tylko zatknąć flagę na cyplu Jan Zermatt, za maszt miał służyć długi kij pana Wollston, wbity w sam czubek skały.
W chwili, kiedy umieszczano flagę, pan Wollston zwrócony na wschód, zatrzymał się i patrzył w tym kierunku uparcie,
— Co pan widzi, panie Wollston? zapytał Jack.
— Zdawało mi się... odpowiedział pan Wollston nie odejmując od oczu.
— Co się panu zdawało — powtórzył Ernest.
— Że widzę dym — odparł pan Wollston — jeżeli tylko nie jest to dym taki sam, jak ten, który ujrzałem, kiedy szalupa wypłynęła na morze przy ujściu rzeki Montrose.
— Czy nie znika? — rzekł Ernest.
— Nie... i stoi na miejscu przy samym końcu pasma gór.
Czyżby rozbitki lub dzicy obozowali na tej części wybrzeża?
Ernest patrzył także, lecz nic nie zobaczył.
— Eh, panie Wollston, nie w tamtą stronę trzeba patrzeć... lecz tu... odezwał się Jack.
— Ależ to żagiel... rzekł Ernest.
— Tak... żagiel!.. powtórzył Jack.
— Okręt przepływa koło wyspy — podjął Ernest — zdaje się, jak gdyby chciał przy niej zarzucić kotwicę...
Jack wykrzyknął, gestykulując:
— To jest Licorne!.. nie może być nic innego, jak tylko Licorne!..
Miała przybyć około połowy października, a przybywa ostatnich dni września, przyśpieszyła o dwa tygodnie powrót...