Strona:PL Jules Verne Druga ojczyzna.djvu/51

Ta strona została skorygowana.

Około jedenastej godziny, zrobili odpoczynek... Po śniadaniu skierowali się przez zarośla nie tak gęste, gdzie przejścia były łatwiejsze. Około drugiej po południu dał się słyszeć odgłos ciężkich stąpań i jednocześnie pomiędzy drzewami usłyszano ciężkie oddechy i sapanie. Nie było wątpliwości... stado słoni szło przez las. Stado?.. nie... tylko trzy gruboskóre się ukazały, dwa olbrzymie, ojciec i matka; trzeci, mały, szedł za niemi...
Największem życzeniem Jacka było pojmanie słonia i przyswojenie. Odważny chłopiec chciał skorzystać ze sposobności i to go zgubiło. W przewidywaniu napadu, trzej nasi podróżnicy, nabili broń i gotowali się do obrony. Skoro słonie wyszły na polankę, zatrzymały się, a zobaczywszy trzech ludzi, zwróciły na lewo i nie śpiesząc, zapuściły się w głąb lasu. Ustało wszelkie niebezpieczeństwo, kiedy Jack uniesiony namiętnością myśliwego, znikł za słoniami a za nim Falb, pies jego.
— Jack!... Jack!... wołał pan Wollston.
— Wracaj.. Jack... wracaj!... wołał Ernest.
Albo niebaczny nie słyszał, albo, — co prawdopodobniejsze — nie chciał słyszeć. Raz jeden ujrzano go jeszcze po przez drzewa, potem stracono go z oczu.
Pan Wollston i Ernest bardzo zaniepokojeni rzucili się w jego ślady i niedługo wypadli na polankę...
Nikogo...
W tej chwili odgłos chodu słoni powtórzył się w tym kierunku, lecz wystrzału żadnego nie było słychać... Czy Jack nie chciał posługiwać się dotąd fuzyą, czy też nie mógł?.. W każdym razie trudno będzie z nim się połączyć, ani śladu odszukać na gruncie pokrytym suchemi gałęziami i liśćmi...
W końcu wszelki hałas ustał, gałęzie przestały się poruszać i nic już nie mąciło ciszy leśnej.
Pan Wollston i Ernest przeszukiwali do wieczora okolice polanki; przywoływali Jacka z całych sił... Czy nieszczęśliwy chłopiec nie mógł uniknąć napadu słoni?.. i leżał bez życia w jakiem ustroniu ciemnej gąszczy?.. Żaden krzyk, żadne wołanie nie dochodziło uszu pana Wollston i Ernesta... Kilkanaście wystrzałów zostało bez odpowiedzi.
Skoro noc zapadła, obydwaj, wyczerpani zmęczeniem, legli u stóp drzewa, nasłuchując ciągle najmniejszych szelestów. Rozpalili wielki ogień, w nadziei, że Jack, kierując się światłem, będzie mógł ich znaleźć, i nie zmrużyli oka do dnia białego. Podczas długich godzin nocy wycie dzikich zwierząt nie ustawało.
Cały dzień następny przeszedł na poszukiwaniach w lesie. Wszystko napróżno. Pan Wollston i Ernest znaleźli tylko ślad przejścia słoni, lecz śladu Jacka nie było...
Pomimo, iż myśl powrotu bez niego była straszną, pan Wollston próbował dać do zrozumienia Ernestowi, że nawet w interesie jego brata koniecznem jest powrócić do Felsenheim, zkąd można będzie w lepszych warunkach rozpocząć poszukiwania...
Ernest nie miał sił na rozmyślanie... czuł, że pan Wollston, ma słuszność i szedł za nim, nie wiedząc prawie sam co robi... Szli całą noc i cały dzień następny... Odpoczęli kilka godzin i rano dotarli do wejścia w wąwóz Cluse...
— Mój syn!.. mój biedny syn!.. powtarzała pani Zermatt, upadając na ręce pani Wollston i Anny, klęczących przy niej.
Pan Zermatt i Ernest pogrążeni w boleści nie mogli słowa wymówić.
— Nie czas na żale — odezwał się w końcu pan Wollston głosem stanowczym — tu trzeba robić!
— Co takiego? — zapytał pan Zermatt
— Powrócimy w tej chwili do Felsenheim, a jutro zaraz wyruszymy na poszukiwanie Jacka. Dobrze się nad wszystkiem zastanowiłem, kochany panie Zermatt, i błagam, zgódź się na moją propozycyę. Jack zniknął nam w części lasku, leżącego nad wybrzeżem, w tę stronę zatem zwrócimy poszukiwania, i to najkrótszą drogą... Wsiądziemy na szalupę.. Wiatr jest sprzyjający, przybijemy do przylądka Wschodniego, a następnie wiatr od morza pchnie nas wzdłuż wybrzeża... Wyruszywszy dziś wieczór, dopłyniemy do ujścia rzeki Montrose, miniemy ją i wysiądziemy na ląd, w miejscu, gdzie kończy się łańcuch gór!.. W tym to kierunku przebywając las, Jack nam zginął!.. Płynąc morzem, dwa dni zyskamy!..
Propozycyę przyjęto bez dyskusyi.
Obydwie rodziny wsiadły tedy na wóz; bawoły szły tak prędko, że w godzinę byli w Felsenheim. Zabrano się najpierw do przygotowania łodzi na kilka dni podróży, do której przyłączyć się miały panie Zermatt i Wollston oraz Anna. Po południu, ponieważ zapewniono pożywienie zwierzętom domowym na cały tydzień, łódź miała odbić od brzegu, kiedy nieszczęśliwa przeszkoda ją zatrzymała. Wiatr się odwrócił, wielkie bałwany zaczęły bić od morza i Elizabetha nie była wstanie wyjść z zatoki.
Rozpacz ogarnęła wszystkich!.. Czekać, czekać, kiedy najmniejsze opóźnienie mogło stanowić o ocaleniu Jacka... A jeżeli przeciwny wiatr potrwa, jeżeli wieczorem lub w nocy powiększy się nawet...
— W takim razie — rzekł pan Wollston, to, czego nie będziemy mogli zrobić morzem, spróbujemy lądem... Wóz, zamiast łodzi!.. Przygotujmy go także...
Nadzieja zmiany pogody nie ziściła się... Wiatr nie przestał dąć z północnego wschodu i coraz chłodniejszy. Wieczorem wielkie bałwany biły o wybrzeże Felsenheim. Noc zapowiadała się niedobrze i projekt żeglugi upadł. Pan Wollston kazał tedy prowizye ze statku przeładować na wóz. Jednocześnie nakarmiono dwa bawoły i dzikiego osła, w przypuszczeniu wyjazdu przed świtem. Litość brała patrzeć na panią Zermatt, z ust jej jeden tylko jęk wychodził:
— Mój syn!... mój biedny syn!..
Naraz, około ósmej, psy Turch i Braun zaczęły się niepokoić, biegały przed galeryą, chcąc się wydostać po za ogrodzenie. Braun głównie nie mógł wytrzymać na miejscu.