Strona:PL Jules Verne Druga ojczyzna.djvu/52

Ta strona została skorygowana.


W parę minut dało się słyszeć wyraźne naszczekiwanie w oddaleniu.
— To Falb!.. — zawołał Ernest.
Falb... pies Jacka!.. Braun i Turch poznały także, i odpowiedziały głośnem ujadaniem. Pani Zermatt, pani Wollston i Anna wybiegły z galeryi. Prawie zaraz ukazał się Jack i rzucił się w objęcia matki.
— Ocalony!..
— Tak... ocalony... odrzekł Jack — lecz być może, iż wielkie niebezpieczeństwo nam grozi!..
— Niebezpieczeństwo? Jakie? — zapytał pan Zermatt, ściskając syna.
— Dzicy... odpowiedział Jack — dzicy wylądowali na wyspę!



XVI.
Opowiadanie Jacka. — Zaginiony w lesie. — Dzicy na wyspie. — Wzrastający niepokój. — Opóźnienie Licorn. — Trzy tygodnie oczekiwania. – W małej kaplicy w Felsenheim.

Obydwie rodziny powróciły do sali stołowej, z sercem przepełnionem radością, pomimo niepokojącej wieści przyniesionej przez Jacka! Myślano tylko: Jack powrócił! A jednak, czy mógł być wypadek groźniejszy?.. Dzicy nawiedzający wybrzeża Nowej-Szwajcaryi!.. A więc ten dym dwa razy widziany, pochodził z obozowiska dzikich...
Jack upadał ze zmęczenia. Posiliwszy się nieco, zaczął opowiadanie.
— Przepraszam was za zmartwienie, jakie wam sprawiłem!.. tak!.. dałem się unieść chęci ujęcia młodego słonia... Nie słuchałem pana Wollston ani Ernesta, którzy mnie przywoływali, i to cud prawdziwy, że powróciłem zdrów i cały!.. Lecz moja nierozwaga dała nam poznać poważne niebezpieczeństwo. Teraz będziemy mogli zorganizować należytą obronę, na wypadek, gdyby dzicy zbliżyli się do Ziemi Obiecanej i odkryli Felsenheim.
Zapuściłem się tedy w najgęstszy las w pogoni za słońmi, nie wiedząc dobrze, przyznaję, w jaki sposób będę mógł ująć małego. Ojciec i matka szli spokojnie, przedzierając się pomiędzy krzakami i nie spostrzegając, że idę za nimi... Siła nieprzeparta pchała mnie naprzód i oddalałem się ciągle, więcej niż przez dwie godziny, szukając napróżno sposobu odciągnięcia na bok małego słonia. Gdybym próbował zabić stare słonie, ileż kul-by mi było potrzeba, a jedyny skutek byłby taki, że rozjątrzyłbym zwierzęta i zwrócił je przeciw sobie.
Jednak coraz dalej w las się zagłębiałem, nie zdając sobie sprawy ani z czasu ani z odległości przebytej, ani z trudności, jakie będę miał, chcąc połączyć się z panem Wollston i Ernestem — ani o tem, jakiego im kłopotu narobię, jeżeli puszczą się na poszukiwanie...
Przypuszczam, że musiałem w ten sposób ubiedz dwie mile ku wschodowi, bez żadnego skutku. — Wtedy rozwaga przyszła, choć trochę za późno; lecz ponieważ słonie nie okazywały zamiaru zatrzymania się, powiedziałem sobie, że najlepiej zrobię, gdy powrócę.
Była może czwarta godzina. Las dokoła mnie przerzedniał. Mojem zdaniem, jeżeli będziemy chcieli dostać się prosto do cypla Jan Zermatt, najlepiej kierować się prosto na południowy-wschód.
— Tak... dowiedzieliśmy się z kartki Ernesta... nazwaliście cypel mojem imieniem... rzekł pan Zermatt... Cóż dalej?
— Dzicy nie są daleko... rzekł Jack.
— Niedaleko?.. zawołała pani Wollston.
— W mojem opowiadaniu... kochana pani, w rzeczywistości zaś muszą być jeszcze o jakie dwanaście mil od Felsenheim. Byłem wtedy wprost dużej polany w lesie, miałem się zatrzymać, postanowiwszy nie iść dalej, kiedy słonie przystanęły również. Właśnie w tem miejscu płynął pomiędzy trawami mały strumyk. Słonie zaczęły pić wodę, ciągnąc trąbami. Przyszła mi nieprzeparta ochota odłączenia małego, po zabiciu starych, choćbym miał wystrzelać naboje do ostatniego. Wreszcie może dość będzie dwóch kul, jeżeli trafię w dobre miejsce, a czy jest myśliwy, który nie wierzy w swoją zręczność? Nabiłem tedy fuzyę kulami... Rozległ się podwójny strzał i, jeżeli trafiłem słonie, to bardzo lekko widocznie, gdyż potrząsnęły tylko uszami, pociągnęły raz jeszcze wody, nie obejrzały się nawet, z której strony strzał padł, nie zwróciły uwagi na szczekanie Falba... i zanim drugi raz wystrzeliłem, odeszły tym razem szybko. Trzeba się było zdecydować, w jakim kierunku iść należy. Słońce opuszczało się strasznie szybko i ciemność zaczęła las zalegać... Zrozumiałem, że nie odnajdę drogi przed wschodem słońca; Falb nawet, pomimo psiego instynktu, błąkał się... Przez całą godzinę błądziłem, nie wiedząc, czy się zbliżam, czy oddalam od wybrzeża. Teraz przechodzę do najważniejszego wypadku. Dotąd nie groziło mi na prawdę żadne niebezpieczeństwo... Z fuzyą w ręku byłem pewny, że nie umrę z głodu, choćbym cały tydzień szukał drogi do Felsenheim... Od dzikich zwierząt w razie napadu miałem nadzieję obronić się, jak to zdarzało się już kilkanaście razy... Najgorzej, że noc zapadała. Pomyślałem, że lepiej będzie zostać na miejscu, potem rozpalić ogień, najpierw dla tego, że pan Wollston i Ernest mogą go spostrzedz, następnie, że ogień oddala dzikie zwierzęta... Lecz wpierw zacząłem wołać, wracając się we wszystkie strony... Żadnej odpowiedzi. Wystrzeliłem dwa razy... Żaden strzał mi nie odpowiedział. Wszelako zdawało mi się, że na prawo słyszę szmer pomiędzy trawami...

Stado słoni szło przez las.