Strona:PL Jules Verne Druga ojczyzna.djvu/53

Ta strona została skorygowana.

Słuchałem i o mało nie krzyknąłem... Lecz przyszło mi zastanowienie, że ani pan Wollston, ani Ernest nie mogą przyjść z tej strony... Byliby mnie wołali i bylibyśmy już w swoich objęciach... Więc to zwierzęta się zbliżały... krwiożercze... wąż może...
Nie miałem czasu stanąć w pozycyi obronnej... cztery wielkie postacie wyłoniły się z cieniu, cztery istoty ludzkie, nie małpy, jak myślałem w pierwszej chwili... Rzucając się na mnie, ludzie ci wrzeszczeli w języku, którego nie mogłem zrozumieć... Nie mogłem się mylić!.. wpadłem w ręce dzikich!..
Dzicy na naszej wyspie!..
Zostałem zaraz przewrócony i poczułem dwoje kolan na piersiach. Potem związano mi ręce, postawiono na nogi, popychano za ramiona naprzód. Musiałem iść szybkim krokiem. Jeden z tych ludzi zabrał mi fuzyę, drugi krucicę i torbę... Nie zdawało się, żeby chcieli mnie zabić... w tej chwili przynajmniej...
Całą noc szliśmy w ten sposób... W jakim kierunku, nie mogłem sobie zdać sprawy... To tylko zauważyłem, że las był coraz rzadszy... Światło księżyca przenikało przez gałęzie i kładło się na ziemi: widocznie zbliżaliśmy się do wybrzeża... Ah! nie myślałem wcale o sobie!.. Myślałem o was, moi drodzy, o niebezpieczeństwie, jakie wam grozi ze względu na obecność krajowców na naszej wyspie!.. Gdyby tak poszli w górę wybrzeżem aż do rzeki Montrose, przebyli ją dla dotarcia do przylądka Wschodniego i... znaleźliby się w Felsenheim! Gdyby przybyli przed powrotem Licorne, nie mielibyście dość sił, żeby się przed nimi obronić!..
— Wszak mówiłeś Jack — zapytał pan Zermatt, — że dzicy są jeszcze bardzo daleko od Ziemi-Obiecanej?
— Rzeczywiście, ojcze, o sześć mil na południe od Montrose... więc o jakie dziesięć od nas...
— A więc za dwa tygodnie, za tydzień może, Licorne zarzuci kotwicę w Zatoce Zbawienia — zrobił uwagę pan Zermatt — i nie będziemy potrzebowali niczego się obawiać!.. Lecz kończ opowiadanie.
Jack mówił dalej:
— Rano dopiero, po przejściu dużej przestrzeni, bez chwili odpoczynku, przybyliśmy na wzgórza panujące nad wybrzeżem. U stóp tych wzgórz rozłożyła się obozem najmniej setka tych czarnych dyabłów.... Sami mężczyźni, na pół nadzy, przyczajeni w grotach pod wzgórzami... Byli to rybacy, — tak sobie wyobrażałem przynajmniej, — których wiatr popchnął ku naszej wyspie i których łodzie powyciągane były na piasek.
„Wszyscy wybiegli na przeciwko mnie... Przyglądali się z ciekawością, jak gdyby pierwszy raz widzieli białego człowieka... Nic w tem dziwnego, ponieważ okręty europejskie nie żeglują po oceanie Indyjskim. W dodatku, skoro obejrzeli mnie z bardzo blizka odeszli zupełnie obojętni... Nie byłem źle traktowany... Dano mi parę ryb pieczonych, które zjadłem chciwie, gdyż umierałem z głodu, a pragnienie zaspokoiłem z małego strumyka ciekącego z góry.
Zadowolony byłem, widząc, że dzicy nie znają użytku fuzyi i że razem z moją torbą leżała nietknięta. Niespodziewana okoliczność zmieniła moje położenie.