Strona:PL Jules Verne Druga ojczyzna.djvu/54

Ta strona została skorygowana.


Około dziewiątej godziny wieczorem, na skraju lasu dotykającego do wzgórzy, zrobił się wielki zgiełk który wywołał popłoch pomiędzy krajowcami... Jakież było moje zdziwienie, gdym się przekonał, że zgiełk i hałas wywołała gromada słoni. Trzydzieści co najmniej — wolnym krokiem szło do strumyka.
Widocznie dzicy po raz pierwszy znaleźli się wobec tych olbrzymich zwierząt... W mgnieniu oka wszyscy zaczęli uciekać, gdzie który mógł. Postanowiłem skorzystać ze sposobności. Nie czekając końca awantury, pochwyciłem fuzyę i torbę, i rzuciłem się pomiędzy skały, gdzie spotkałem wiernego Falba...
Szedłem całą noc, cały dzień następny, zatrzymując się tylko, żeby głód zaspokoić ubitą zwierzyną. W dwadzieścia cztery godzin dotarłem do rzeki Montrose. Dopiero wówczas dowiedziałem się, gdzie jestem... poszedłem wzdłuż brzegu strumienia już mi znanego, w kierunku doliny Grünthal, przeszedłem wąwóz Cluse. Jakże byłbym zmartwiony, gdybyście byli już wyjechali i gdybym was nie zastał w Felsenheim!
Takie było opowiadanie Jacka, dość szczegółowe — opowiadanie, które zaledwie parę razy zostało przerwane. Nasuwały się teraz pytania... Najpierw, co to byli za krajowcy? zkąd przybyli?... Widocznie ze wschodniego wybrzeża Australii, najbliższego wyspy... Jeżeli pochodzili z Australii, jeżeli należeli do najniższej rasy ludzkiej, trudno było przypuścić, żeby zdołali przebyć na pirogach przestrzeń trzystomilową... Może burza ich w tę stronę zapędziła? Teraz wiedzą już, że wyspa jest zamieszkana przez ludzi innej rasy... Co zrobią?.. Czy trzeba się obawiać, że ich łodzie, opływając wyspę, dotrą do zatoki Zbawienia i trafią na osadę Felsenheim?...
Prawda, powrót Licorne nie może się opóźnić... Najdalej za dwa tygodnie dadzą się słyszeć jej armaty... A wtedy, nie potrzeba się niczego obawiać...
Wobec tej nadziei, na razie nic się nie zmieniło w zwyczajach dwóch rodzin, tylko badano ciągle horyzont morski z wybrzeża Felsenheim. To też w parę dni po powrocie Jacka, podjęto znów zajęcia, a głównie zabrano się do budowy kaplicy.
Wszyscy wzięli się do roboty. Zależało na tem, żeby była skończona przed przybyciem „Licorne.“ Cztery ściany z oknami bocznemi wyprowadzono już pod sam dach. Pan Wollston zajął się ustawieniem krokwi. Pokrycie zrobiono z liści bambusu; mogło ono oprzeć się najgwałtowniejszym ulewom. Pani Zermatt, pani Wollston i Anna podjęły się wykonania ozdób wewnątrz kaplicy. Zajęcia te ciągnęły się do dnia 15-go października, daty oznaczonej na powrót „Licorne“. Gdyby wziąć w rachubę długość drogi, gdyby ów powrót opóźnił się o tydzień lub o dwa, nie byłoby przyczyny do niepokoju.
Nadszedł 19-y października; żaden wystrzał nie oznajmił przybycia korwety. Jack wsiadł na swego onagra, udał się do Prospect-Will, a ztamtąd na przylądek Zawiedzionej-Nadziei. Lecz morze było puste aż do ostatnich krańców horyzontu. Dnia 27-go, powtórzył wycieczkę, także bez skutku... Niepokój zaczął wkradać się w umysły mieszkańców Nowej Szwajcaryi.
Obserwując morze od strony przylądka Zawiedzionej Nadziei, nie zaniedbywano też przylądka Wschodniego. Kilka razy dziennie luneta skierowana była, na przystań Słoni — nazwisko jakie dano tej części wybrzeża, na której obozowali dzicy. Lecz dotąd żadna łódź nie ukazała się w owej stronie.
W razie napadu jakiej setki dzikich obrona byłaby bardzo utrudnioną. Być może, iż trzebaby schronić się na wysepkę Rekina, gdzie łatwiej możnaby się bronić aż do przybycia korwety angielskiej.
Lecz „Licorne“ nie ukazywała się, pomimo że to był koniec października. Dnia 7-go listopada, po wycieczce na Prospect-Will, w której wszyscy wzięli udział, przekonano się ostatecznie, że pomiędzy dwoma przylądkami nie ukazał się żaden żagiel. To też wszyscy stali milczący na szczycie wzgórza, pod wrażeniem uczucia obawy i nadziei...



XVII.
Cisza na morzu. — Opuszczeni od dwóch tygodni. — Co mówili kapitan Harry Gould i bosseman John Block — Przerzedzenie mgły na Południu. — Ziemia!.. ziemia!..

Noc czarna. — Zaledwie można odróżnić niebo od wody, niebo zasnute chmurami, z których od czasu do czasu, wypada błyskawica, a po niej nastaje grzmot głuchy. Żadnej fali na powierzchni... Nic, tylko regularne i monotonne kołysanie morza. Najmniejszy wiatr nie mąci tej bezmiernej ciszy oceanu. Powietrze jednak tak jest przesycone elektrycznością, iż nawet na powierzchni wody widać języki ogniste. Chociaż słońce zaszło od pięciu godzin, upał straszny trwa w całej sile.
Dwaj mężczyźni rozmawiali po cichu na tyle wielkiej szalupy pół-pomostowej. Maszt przedni i żagiel trójkątny poruszały się w takt monotonnego kołysania. Jeden z mężczyzn, trzymając ster pod ręką starał się utrzymać równowagę. Był to marynarz, mający około lat czterdziestu, silny, dobrze zbudowany. Postać to była jak z żelaza; ani zmęczenie ani głód nie miały nad nią władzy. Z pochodzenia anglik, nazywał się Block — John Block. Drugi, młodszy — zaledwie ośmnaście lat liczył — nie wyglądał wcale na wilka morskiego. W głębi szalupy, pod pomostem, lub pod ławką leżała pewna liczba istot ludzkich, nie mających już sił do poruszania wiosłami. Pomiędzy niemi było dziecko pięcioletnie — biedne maleństwo jęczące, które matka uspakajała pocałunkami.