Strona:PL Jules Verne Druga ojczyzna.djvu/70

Ta strona została skorygowana.


Można to było przypuszczać, gdyż pingwiny niezgrabne i bardzo ciężkie, posiadając krótkie loty, nie były w stanie wlecieć aż na wierzchołek. Prawdopodobnie zatem wejście od strony północnej było możliwe. Ale z powodu braku szalupy, na kórej-by można ląd okrążyć, trzeba było wyrzec się dotarcia na szczyt skały.
Po południu dnia 29-go stało się coś, co chociaż nie przyniosło żadnej zmiany, lecz przypomniało czasy szczęśliwsze. Na wzgórzu, mniej wysokiem, na które można było się dostać, usiadł duży ptak.
Był to albatros, zmęczony widocznie długą podróżą, gdyż rozciągnął się jak długi. Fritz chciał schwycić ptaka. Zręczny w zarzucaniu lasso, zrobił pętlicę na linie od masztu z szalupy, i powoli zaczął się wspinać na skałę. Wszyscy patrzyli za nim. Ptak nie ruszał się z miejsca, Fritz zbliżył się o dziesięć kroków, rzucił lasso, które okręciło albatrosa.
Ptak zalewie się poruszył, kiedy Fritz wziął go w ręce i przyniósł na wybrzeże.
W tej chwili Jenny wydała okrzyk zdziwienia.
— To on — powtarzała, pieszcząc ptaka — to on... poznaję go...
— Jakto — zawołał Fritz — to byłby?....
— Tak, Fritz... to mój albatros... mój towarzysz ze skały Ognistej... ten, któremu przywiązałam kartkę do łapki...
Czyż trzeba opisywać, jakie pieszczoty odbierał poseł ze skały Ognistej?... Był to węzeł, łączący rozbitków z przyjaciółmi z Nowej Szwajcaryi.


XXIV.
Rozmowa z powodu albatrosa. — Przyjaźń pomiędzy małym Bobem i ptakiem. Fabrykacya świec. — Nowy powód boleści. — Poszukiwania daremne i rozpacz. — Krzyk albatrosa.

Życie na wysepce wciąż płynęło tak samo, jak rozpoczęło się od 26 października, w dniu złowrogim rozbicia szalupy. Długie dni schodziły na rozmowie, którą dzielna i odważna Jenny podtrzymywała
Najczęściej kapitan Gould i John Block rozmawiali o przyszłości, i zapytywali siebie, czy wysepka ich leżała na prawdę na zachód oceanu Spokojnego? Sternik miał niejakie wątpliwości pod tym względem.
— Czy przybycie albatrosa dało ci do myślenia, i z tego wnosisz, że leży więcej na północ niż przypuszczamy?
— Tak, mój kapitanie... a kto wie?... może w sąsiedztwie oceanu Indyjskiego... Albatros łatwiej może przebyć setki mil bez odpoczynku, niż tysiące...
— A gdyby tak było, gdybyśmy się pomylili co do położenia wysepki, gdyby znajdowała się tylko o kilkanaście mil od Nowej Szwajcaryi, czyż to nie wszystko jedno, jak gdyby była o setki, jeśli my jej opuścić nie możemy!
Czyż trzeba mówić, że ptak szybko odpoczął i nie okazywał ani obawy ani dzikości. Niekiedy naprzykład wznosił się w górę ku płaskowzgórzu, i siadał na szczycie, wydając krzyki.
— Zaprasza nas — mówił wtedy sternik. Gdyby tylko chciał skrzydeł pożyczyć, podjął bym się wznieść aż tam... i spojrzeć na drugą stronę... Prawdopodobnie tamta strona nie więcej od tej warta... lecz byłaby pewność przynajmniej!...
Najlepszym przyjacielem albatrosa był mały Bob. Bawili się razem na piasku i nigdy do żadnej kłótni nie przyszło pomiędzy dzieckiem i ptakiem.
Zaczęto teraz myśleć o blizkiej porze deszczowej, o zimnych bałwanach, wpadających na ląd, wichrach i burzach. Zabezpieczono wejście do groty żaglami z szalupy; trawy morskie wysuszone zbierano na posłanie. Pozostała tylko konieczność oświetlenia wewnętrznego, na czas jak roboty na zewnątrz ustaną.
Sternik i Frank z pomocą Jenny Doll, zabrali się do fabrykacyi grubych świec z tłustości psów morskich. Po południu dnia 17-go, stał się wypadek, którego następstw nikt nie był w stanie przewidzieć.
Wiadomo, że Bob z największą przyjemnością bawił się z albatrosem na wybrzeżu. Matka pilnowała, żeby się nie oddalał. Lecz gdy ptak i Bob zostawali w grocie, nie było żadnej przyczyny, żeby ich pilnować.
Było już około trzeciej godziny po południu, zbliżała się chwila podwieczorku. Pani Wollston poszła ku grocie, wołając na syna... Bob nie odpowiadał.
Wtedy sternik zaczął krzyczeć:
— Bob!... Bob!... na podwieczorek!
Dziecko się nie pokazywało.
— Gdzie on może być u dyabła?... mówił John Block idąc na wybrzeże, i wołając:
— Bob!... Bob!...
Dziecka nigdzie nie było.
— Niewidzieliście Boba? — pytał Jamesa, Fritza i Franka.
— Nie, — odpowiedział Frank.
— Przed pół godziną bawił się z albatrosem — dodał Fritz.
— A szukaliście go w grocie?... zapytał kapitan Gould.
Fritz skoczył do groty, przeszukał wszystkie kąty i powrócił bez dziecka.
Pani Wollston biegała jak błędna.
— Fritz... James... odezwał się kapitan Gould, — chodźcie ze mną, obejdziemy przylądek... Może Bob zagrzebał się w trawy morskie...
— Dobrze, my tymczasem z panem Frankiem, obejrzymy zatokę.
— A przylądek — dodał Frank. Możebne jest, że Bob chciał wdrapać się nań i stoczył się w jaką dziurę.
W pół godziny, powrócili wszyscy, po bezowocnych poszukiwaniach.
Suzan wybuchła głośnym płaczem...
— Ale gdzie ptak?... zapytał Frank, patrząc dokoła.
— Czy obydwa zniknęli?.. dodał kapitan Gould.
Z nadchodzącą nocą wobec strasznej rozpaczy ojca i matki, na widok Suzan, której słowa bez związku kazały się obawiać o rozum, Jenny, Doll, kapitan Gould i jego towarzysze, niewiedzieli co począć. Powrócili do groty, lecz nikt spać nie myślał. Około godziny czwartej nad ranem, Fritz siedzący w głębi groty usłyszał jakiś słaby krzyk za ścianą.
Nadstawił ucha, a obawiając się, czy się nie myli, przywołał kapitana.
— Słuchaj, kapitanie — rzekł.
Kapitan słuchał.
— Słyszę głos ptaka — rzekł.
— Tak... głos ptaka!.. powiedział Fritz.
— Więc tam jest próżnia za ścianą...
— Zapewne — i może jaki korytarz, który prowadzi na zewnątrz...
— Masz racyę, Fritz.
— A jeśli albatros jest tam — rzekł Fritz — mały Bob musi być także.