Strona:PL Jules Verne Druga ojczyzna.djvu/72

Ta strona została uwierzytelniona.
XXV.
Druga grota. — Stracona nadzieja. — Świeca Fritza. — Po przez skały. Kilka odpoczynków. — Wyższe płaskowzgórze. — Nie na południe, nie na wschód, nie na zachód. — W chwili schodzenia na dół.

— No teraz — rzekł sternik — skoro Bob na rękach u swej mamy, wszystko jest jak najlepiej. Dzięki jemu odkryliśmy drugą grotę... Co prawda, na nic nam się nie przyda... Pierwsza wystarczała a nawet nic więcej nie pragniemy, jak wynieść się z niej...
— Jednak — zauważył Harry Gould — obstaję, żeby się dowiedzieć, czy ona się nie przedłuża...
— Aż na drugą stronę przylądka, mój kapitanie?
— Kto wie?
— Niech tak będzie. Ale gdyby tak było, co tam znajdziemy? Piasek, skały, zatoki, przylądki i nie większe jak mój kapelusz, kawałki ziemi urodzajnej.
Kapitan, Fritz, Frank powrócili w głąb groty. Sternik poszedł za nimi z kilkoma grubemi świecami. Powiększyli otwór, i weszli; świece dawały dość światła do obejrzenia tej drugiej groty. Była ona głębsza od pierwszej, lecz nie tak szeroka. Był to raczej rodzaj korytarza. A w takim razie — myślał Harry Gould — dlaczego taki korytarz nie mógłby iść w górę i doprowadzić na wierzch skały, lub przynajmniej na drugą jej stronę?


John Block, Fritz, Frank i James zabrali się do roboty.


A gdy kapitan kładł na to nacisk; John Block odpowiedział:
— Bardzo możebne, a to, czego nie mogliśmy zrobić zewnątrz, kto wie... może uda się dostać z wewnątrz na szczyt płaskowzgórza?...
Kiedy uszli około pięćdziesiąt kroków trafili na ścianę skalistą. A przyjrzawszy się jej przy świecy od dołu do góry, przekonali się, że dalej iść nie można.
No — rzekł Harry — nie tędy jeszcze dostaniemy się na drugą stronę przylądka...
— Ani wejdziemy na wierzchołek!... dodał sternik.
Trzeba było wracać.
W nocy z dnia 22 na 23 stycznia, straszna burza się zerwała. Około pierwszej nad ranem, wszyscy zostali przebudzeni uderzeniem pioruna, tuż u wejścia do groty.
Fritz, Frank i sternik wyskoczyli z posłania i wybiegli.
— Ogień! — krzyknął sternik.
— Gdzie? zapytał kapitan.
— Na tym wale traw morskich u stóp przylądka.
Rzeczywiście, piorun zapalił nagromadzone tam suche zioła. Paliły się jak słoma, a wiatr niósł ostrą woń dymu.
Na szczęście ogień nie mógł dosięgnąć wyjścia do groty.
— Palą się nasze zapasy!... krzyknął John Block.
W niecały kwandrans, pas ognia objął całe wybrzeże, pozostało tylko kilka kup wzdłuż przylądka.
To nowe nieszczęście pogorszało i tak złe położenie.
— Stanowczo, nic się nie wiedzie! — rzekł sternik.
Nazajutrz przy spokojniejszej pogodzie, przekonano się, że trawy morskie nagromadzone wzdłuż skał, ocalały przed ogniem. John Block, Fritz, Frank i James zabrali się do roboty. Najpierw tlejący ogień ugasili, a następnie przynieśli kilkanaście naręczy, które mogły wystarczyć choć na tydzień, zanim nowy transport morze naniesie.
Kapitan Gould radził, aby przedsięwziąć na przyszłość pewne ostrożności.
— Masz racyę, mój kapitanie — odpowiedział John Block, należałoby schować w bezpieczne miejsce resztę traw morskich... na porę deszczową.
— A dlaczego nie użyć do tego drugiej groty, którą odnaleźliśmy... dodał Fritz.
Postanowili zaraz to zrobić, i przed południem Fritz ze świecą wcisnął się ciasnym otworem pomiędzy dwoma grotami. W chwili, gdy dotarł do końca długiego korytarza, poczuł świeży powiew i jednocześnie ciągły świst.
— Wiatr... — mruknął do siebie — to jest wiatr!...
Przybliżył czoło do ściany, a ręką napotkał szpary.
— Wiatr — powtórzył — nic innego, tylko wiatr!... Dochodzi tu kiedy wieje z północy!... Więc jest tam przejście, bądź we wnętrzu, bądź na szczycie przylądka!..