względu na pogodę postanowiono zostać na miejscu, aż do dnia białego... Na nieszczęście, w razie gdyby okręt był nie daleko, nie było drzewa do zapalenia ognia na szczycie przylądka, ażeby dać znać o sobie...
Wyjęto najpierw prowizye z worków, i posilono się, jak można było najlepiej. Nikt nie zmrużył oka w ciągu całej tej długiej, strasznej nocy.
Około piątej godziny rano, zaczęło świtać. Kula słoneczna ukazała się, rzucając długie promienie na powierzchnię morza. Albatros skakał ze skały na skałę, oddalał się niekiedy w kierunku północnym, jak gdyby drogę wskazywał.
— Pokazuje nam drogę... tak się przynajmniej zdaje... rzekła Jenny.
— Trzeba iść za nim... zawołała Doll.
— Ale wpierw zjemy śniadanie — odpowiedział Harry Gould.. Sił potrzebujemy może na kilkogodzinną drogę.
Podzielono szybko prowizye, i przed siódmą wszyscy byli gotowi i ruszyli, kierując się na północ. Przejścia były trudne pomiędzy skałami. Naprzód szedł kapitan i sternik, wskazując drogę możebną. Za nimi Fritz i Jenny, Frank i Doll, na końcu James, Suzan i mały Bob. Szli tak przez godzinę ciągle w górę a uszli zaledwie milę, poczem wypoczynek stał się musowy.
O dziewiątej znów ruszono. Mgła tamowała trochę upał słoneczny. Ciągnąc się ku północy, płaskowzgórze rozszerzało się na wschód i zachód, a morze widoczne dotąd, znikało. W dodatku, ani drzewa, ani śladu rośliności. O jedenastej, rodzaj wzniesienia stożkowatego ukazał swój wierzchołek, panując nad płaskowzgórzem na jakie trzysta stóp.
— Na ten wierzchołek trzeba się dostać... rzekła. Jenny.
— Tak... odpowiedział Fritz — a ztamtąd ujrzymy szerszy horyzont. Lecz może wejście jest niedostępne!..
Tak gorące pragnienie ożywiało biednych rozbitków, iż postanowili nie cofać się przed niczem. Był to raczej pochód kóz górskich, niż podróż ludzi.
Sternik wziął na plecy małego Boba. Fritz i Jenny, Frank i Doll, James i Suzan pomagali sobie wzajemnie.
Pół godziny wystarczyło do wdrapania się na połowę lejkowatego wzgórza. Lecz wtedy Fritz, który był na czele, wydał okrzyk zdziwienia.
Wszyscy stanęli z oczyma na niego zwróconemi.
— Co tam być może?... rzekł — wskazując ręką na sam wierzchołek.
Rzeczywiście, na tem miejscu tkwił drąg długi na pięć do sześciu stóp, zatknięty pomiędzy najwyższe skały.
— Czyżby to była gałąź bezlistna?... rzekł Frank.
— Nie... to nie jest gałąź — oświadczył kapitan Gould.
— To jest kij... kij podróżny — mówił Fritz — kij zatknięty w to miejsce...
— Do którego przytwiedzono flagę — dodał sternik — a flaga jest jeszcze tam...
— Są zatem mieszkańcy na wysepce?... wykrzyknął Frank.
— Nie ma wątpliwości... potwierdziła Jenny.
— Flaga angielska!... zawołał sternik Patrzcie... czerwona z yachtem na rogu?...
Wszyscy zaczęli drapać się ze skały na skałę? Sto pięćdziesiąt stóp dzieliło ich jeszcze od wierzchołka, lecz nie czuli zmęczenia, szli, nie zatrzymując się, nawet dla odetchnięcia, pociągani siłą nadludzką... W końcu około godziny trzeciej znaleźli się na samym wierzchołku.
Jakiegoż rozczarowania doznali, gdy spojrzenia ich skierowały się ku północy!
Gęsta mgła zawisła, jak okiem zasięgnąć nic nie było widać... Lecz nie ruszą się z miejsca, choćby do jutra, będą czekać wiatru, któryby te mgły rozwiał!...
W tej chwili rozległ się krzyk ptaka, a po nim szybkie bicie skrzydeł.
To był albatros Jenny, który po nad mgłami ulatywał w kierunku północnym. Gdzie ten ptak leci? Czy ku jakiemu odległemu wybrzeżu?... Smutek ogarnął biedaków; zdawało się, że wszystko już ich opuszcza.
Nie, nadzieja jeszcze nie stracona. Mgły zaczęły się opuszczać; Fritz mógł sprawdzić, że przed nimi ciągnie się długa spadzistość, prawdopodobnie aż do morza.
Strona:PL Jules Verne Druga ojczyzna.djvu/74
Ta strona została uwierzytelniona.