Wiatr się zerwał, fałdy bandery wyprostowały się, i o sto kroków ukazały się drzewa. Nie było to już nagromadzenie skał, był to stok gór, gdzie ukazywała się roślinność, jakiej oczy od dawna nie widziały!... A z pomiędzy poszarpanych mgieł wyglądały wierzchołki lasu, ciągnącego się na kilkanaście mil; potem cała płaszczyzna urodzajna, usiana kępami drzew, szerokie pola, rozległe łąki, poprzerywane strumienie, z których główniejsze popłynęły w stronę lądu. Na wschód i na zachód błyszczało morze aż do ostatnich krańców horyzontu. W oddali rysował się niewyraźnie pas skalisty, biegnący z zachodu na wschód.
— Idźmy... idźmy — powtórzył Frank. Przed nocą będziemy na dole.
— I spędzimy tą noc pod osłoną drzew... dodał kapitan Gould.
Jaka różnica pomiędzy strefą nieurodzajną i dziką jaką przeszli, i tą, która rozciągała się przed nimi!
To, co widzieli, był to kraj urodzajny, urozmaicony. Lasy, doliny a wszędzie roślinność bujna, podzwrotnikowa!... W dodatku nigdzie domu, ani wsi, ani mieszkania?...
Nagle wielki okrzyk... jakby okrzyk objawienia wyrwał się z piersi Fritza:
— Nowa Szwajcarya!
— Tak... Nowa Szwajcarya!... krzyknął Frank także.
— Nowa Szwajcarya!... powtórzyły głosem radosnym Jenny i Doll.
Tak więc, przed nimi po za tym lasem, po za łąkami, granica skalista, przedmurze, w którem jest wąwóz Cluse, prowadzący w dolinę Grünthal!... Po za nią, była Ziemia Obiecana, jej lasy, folwarki, strumień Szakali!... Falkenhorst pośród olbrzymich magnolij, dalej Felsenheim i drzewa jego ogrodów!... Ta zatoka na lewo, to zatoka Pereł, a dalej wierzchołek dymiący, to Skała Ognista, potem zatoka Nautilus, przylądek Straconej Nadziei, potem Zatoka Zbawienia, osłonięta wysepką Rekina!... Z jej to bateryi pochodził ten strzał armatni... I przejęci niewymowną radością, ze łzami wdzięczności w oczach jednogłośnie powtarzali za Frankiem gorącą, dziękczynną modlitwę!
Grota, w której pan Wollston, Ernest i Jack przepędzili noc przed czterema miesiącami, podczas wycieczki w góry, w przeddzień zatknięcia flagi angielskiej na cyplu skały, napełniła się tego wieczora życiem i ruchem. Radość panowała w niej nieskończona. Po złożeniu modlitw dziękczynnych, kapitan Gould, Fritz, Frank, James, sternik, Jenny, Doll i Suzan Wollston nie chcieli ani minuty dłużej pozostawać na wierzchołku skały. Za dwie godziny noc miała dzień zastąpić, a czas ten powinien wystarczyć na zejście do stóp łańcucha gór.
— Idźmy... idźmy!...
Taki był głos ogólny.
Podług zwyczaju Fritz stanął na czele, inni ugrupowali się tak samo jak dotąd. Szczęśliwy instynkt, prawdziwy dar oryentowania się, poprowadził ich drogą, którą pan Wollston, Ernest i Jack już przebywali.
Była zaledwie godzina ósma, kiedy znaleźli się na granicy dużego lasu.
Nie mniej szczęśliwym trafem, sternik odkrył grotę, w której przedtem pan Wollston i dwaj bracia znaleźli schronienie. Była ona nieco szczupła, wszyscy się jednak w niej pomieścili i, posiliwszy się, do snu ułożyli. Nazajutrz pod przewodnictwem Fritza, całe towarzystwo zapuściło się w las. Czekały ich jeszcze trudności nim dotrą do Ziemi Obiecanej, lecz o tem nikt nie chciał myśleć.
Co do odległości, można było ją uważać za ośmiomilową. Robiąc cztery mile dziennie, z odpoczynkiem od dwunastej godziny w południe do drugiej, i noclegiem, możliwe było stanąć w wąwozie Cluse w ciągu dwóch dni. Od tego wąwozu do Felsenheim lub Falkenhorst, to sprawa kilku godzin.