Strona:PL Jules Verne Druga ojczyzna.djvu/81

Ta strona została uwierzytelniona.

— A wreszcie... kto wie?... dodał John Block, — dlaczegoby łódź tych dzikich, nie miała być na wybrzeżu?...
Zaraz po siódmej godzinie zrobiło się ciemno, noc bowiem następuje bezpośrednio po dniu pod tą szerokością geograficzną. Około ósmej zdecydowano, że Fritz, Frank i sternik zejdą na podwórze. Po przekonaniu się, że krajowców nie ma w blizkości, dotrą aż do wybrzeża. W każdym razie, kapitan Gould, James, Wollston, Jenny, Doll i Suzan będą czekać u stóp drzewa na sygnał, żeby się z nimi połączyć.
Szło przedewszystkiem o to, aby w dalszym ciągu zachować ostrożność. To też Fritz i John Block postanowili we dwóch dojść do wybrzeża, a Frank pozostanie na straży u wejścia w podwórze, gotów wrócić na drzewo, jeżeliby Falkenhorst było zagrożone.
Fritz i sternik przez palisadę dostali się na polankę, do której dotykała aleja, wiodąca do Felsenheim. Pełzając na czworakach od drzewa do drzewa przez dwieście kroków, podsłuchując, patrząc, przybyli do wązkiego pasa ziemi, który fale obmywały.
Wybrzeże puste, tak samo jak morze, aż do przylądka, którego narożnik czerniał na wschodzie. Żadnego światła ani w Felsenheim, ani na powierzchni zatoki Zbawienia.
Jedynie odrzynały się tylko czarne skały na trzy ćwierci mili od brzegu. To była wysepka Rekina.
— Idźmy... rzekł Fritz.
Skierowali się ku brzegowi piaszczystemu, którego przypływ morza nie zakrył jeszcze. Omal nie wykrzyknęli z radości, lecz zapanowali nad sobą! Łódź do góry dnem leżała na piasku. Była to łódka, którą baterya powitała dwoma wystrzałami.
— Co za szczęście, że kule w nią nie trafiły!... zawołał John Block; byłaby poszła na dno... Jeżeli to Jack lub Ernest byli tak niezręczni, to im powinszujemy!
Mały ten statek australijski, wiosłowy, nie mógł zmieścić więcej nad pięć do sześciu osób, a ich było ośm, w dodatku dziecko. Wprawdzie odległość nie była wielka.
— Wpakujemy się jakoś — rzekł John Block — aby tylko nie odbywać dwóch podróży...
— W pomoc przyjdzie przypływ, który idzie ku zatoce Zbawienia; nie oddalając się bardzo od wysepki Rekina, i bez wszelkich wysiłków wylądujemy.
Nie było mowy o spychaniu łodzi na morze, zejdzie sama, jak tylko fale się podniosą. Zawrócili obydwa i aleją przyszli do Franka, który czekał na nich w podwórzu. Czyż trzeba mówić, jaką radość sprawiła im wiadomość przyniesiona. Około pół do dziesiątej zeszli wszyscy na podwórze.
Frank i John Block nie zobaczyli nic podejrzanego. Dokoła Falkenhorst cisza, najmniejszy szelest znikąd nie dochodził. Wyruszyli wszyscy z podwórza i pod osłoną drzew przyszli nad morze.
Pusto tu, tak samo, jak przed dwoma godzinami. Przypływ podnosił już łódkę, pozostawało tylko usiąść, odczepić od brzegu i popchnąć ją w bieg wody.
Jenny, Doll, Suzan i dziecko umieszczono na tyle. Mężczyźni wsunęli się pomiędzy ławki, Fritz i Frank ujęli za wiosła. Pomimo ciemności, nie trudno było kierować się ku wysepce.

Jack spostrzegł flotyllę dzikich.

Wszyscy milczeli, wzruszeni niepomiernie. O pół mili od brzegu nie można już było liczyć na przypływ, który zwracał się do ujścia strumienia Szakali. Fritz i Frank robili silnie wiosłami, aby tylko zbliżyć się do czarnej skały, z której głos żaden nie dochodził, ani światło nie widniało.
W chwili gdy łódź znalazła się o pięć do sześciu węzłów od wysepki, zajaśniało światełko w miejscu, gdzie wznosiła się, szopa po nad bateryą...
Czy to płomień od lontu? Może niebawem da się słyszeć wystrzał?
Nie obawiając się, że go kto usłyszy, sternik podniósł się i krzyknął.
— Nie strzelajcie... nie strzelajcie!...
— Przyjaciele... to są przyjaciele!... dodał kapitan Gould.
— To my... to my... to my!... powtarzali Fritz i Frank.
I w tej chwili kiedy dobili do stóp skały, pan Zermatt, pan Wollston, Ernest i Jack, chwycili ich w swoje objęcia.