W kilka minut potem obydwie rodziny — w komplecie tym razem — kapitan Harry Gould i sternik, zasiedli razem w magazynie, wzniesionym w pośrodku, wysepki, pięćset kroków od wzgórza z bateryą, na której powiewała flaga Nowej Szwajcaryi. Chcieć dać pojęcie o scenie przywitania, o uściskach, łzach i wykrzyknikach, byłoby niepodobieństwem, i lepiej nawet nie próbować.
Skoro pierwsze wzruszenie minęło, zaczęło się opowiadanie historyi tych piętnastu miesięcy, odkąd korweta „Licorne“ zabrała Jenny Montrose, Fritza, Franka i Doll, i znikła po za wysokością przylądka Zawiedzionej Nadziei.
Lecz zanim powrócili do wypadków minionych, musieli zastanowić się nad chwilą obecną. Zważywszy wszystko, choć byli już razem, pomimo to położenie było poważne, bardzo groźne nawet.... W końcu dzicy staną się panami wysepki, skoro amunicyi i żywności zabraknie...
W kilku słowach tylko Fritz powiedział, o „Licorne“ pozostałej w drodze u Przylądka do naprawy, o buncie na pokładzie „Flaga“, o porzuceniu ich w szalupie wśród morza, i o przybyciu na wyspę dziką, i w jakich okolicznościach odkryli, że ta wyspa była Nową Szwajcaryą, o podróży piechotą do Ziemi Obiecanej, zatrzymaniu w Falkenhorst, ukazaniu się krajowców...
— Gdzież oni są teraz? pytał Fritz.
— W Felsenheim — odpowiedział pan Zermatt.
— A dużo ich tam?
— Najmniej setka... Zjawili się w piętnastu łodziach, prawdopodobnie z wybrzeża australijskiego...
— Czy dzicy wiedzą, że znajdujecie się na tej wysepce...
— Wiedzą, lecz, dzięki Bogu, dotąd nie mogli na nią wylądować.
Pan Zermatt w krótkich słowach także opowiedział o przybyciu dzikich: Smutna ta historya brzmiała jak następuje:
W drugim tygodniu stycznia tego nieszczęśliwego roku Jack spostrzegł flotyllę łodzi, jak okrążała przylądek wschodni, kierując się w zatokę Zbawienia. Od tego czasu, kiedy Jack uniesiony chęcią złapania młodego słonia, wpadł w ręce dzikich, wiedzieli oni już, że wyspa jest zamieszkałą...
W każdym razie, za parę godzin, pchane falą łodzie znajdą się przy ujściu strumienia Szakali.
Prawdopodobnie jest na nich ze stu ludzi, gdyż cała banda, jaka wylądowała na wyspie, musiała wziąć udział w tej wyprawie. Czy można było stawić im opór?... Jak tylko dostaną się na bogate łany Ziemi Obiecanej, napewno całą splądrują!...
Z lunetą w ręku pan Wollston obliczył siły najeźdzców.
Obliczenie dało rezultat bardzo niepokojący. W takich to okolicznościach postanowiono opuścić Felsenheim i przenieść się na wysepkę Rekina. Tam przynajmniej, dwie armatki dawały możność bronienia się, jeżeliby dzicy próbowali i tam wylądować.
Nie było czasu na przywiezienie wszystkiego, co potrzeba na długi pobyt. Pan Zermatt obciąży szalupę tylko przedmiotami najpotrzebniejszemi. Wreszcie wiadomo, że na wysepce zasadzony jest park drzew owocowych dla antylop, a zdrój czystej wody nie wysycha nawet w największe gorąca. Pożywienie mogło więc starczyć na kilka miesięcy.
Gdy rzecz już była postanowiona, Jack i Ernest sprowadzili szalupę do ujścia strumienia Szakali. Przeniesiono na nią skrzynie z konserwami, ryż, mąkę a także broń i amunicyę. Zwierzęta wypuszczono na swobodę, jedynie dwa psy nie odstąpiły swoich panów. Szalupa opuściła ujście strumienia, właśnie w chwili, kiedy łodzie mijały już skałę Wieloryba.
Pan Wollston i Ernest zabrali się do wioseł, a pan Zermatt sterował w ten sposób, aby korzystając z przypływu, bez wielkich trudności dobić do celu. Tak się też stało; wylądowali u samych stóp bateryi. Zabrano się zaraz do wyładowania przeróżnych przedmiotów, przywiezionych z Felsenheim, które zostały złożone w magazynie.
Pan Wollston i Jack, wdrapali się pod szopę i obserwowali przystęp do wysepki. Cała osada gotowa była do obrony w przewidywaniu napaści. Na razie łodzie skierowały się na południe, do ujścia strumienia Szakali. Od dwóch tygodni dzicy zajmowali Felsenheim, i zdawało się, że nie zburzyli tej osady. Nie tak było z Falkenhorst, i z wysokości wzgórza pan Zermatt widział jak wypędzali zwierzęta, po zburzeniu mieszkania i magazynów w podwórzu.
Nie można już było wątpić, że dzika horda odkryła, iż wysepka Rekina służyła za schronienie mieszkańcom wyspy. Kikanaście razy łodzie kierowały się już w tą stronę. Parę strzałów wypuszczonych przez Ernesta i Jacka, zatopiło jedną czy dwie. Reszta uciekła. Od tej chwili trzeba było czuwać dniem i nocą, a najwięcej trzeba się było obawiać napaści w nocy.