— I ciebie w dodatku!... zawołał Jack. Otóż, choćby miało Felsenheim przepaść w wybuchu, byłoby przynajmniej jakieś rozwiązanie — a ci, coby jeszcze po katastrofie zostali żywi, uciekliby z naszej wyspy...
Przez kilka dni po sobie idących nic ważniejszego się nie stało. Dnia 29 stycznia słońce podniosło się na horyzoncie czystym, bez najmniejszej mgły. Dzień był gorący. Po obiedzie Harry Gould i Jack opuścili magazyn i poszli zmienić Ernesta i pana Wollston, trzymających straż przy armatach.
Ci ostatni mieli już zejść na dół, kiedy kapitan Gould zatrzymał ich, mówiąc:
— Kilka łodzi ukazuje się przy ujściu strumienia Szakali...
— Wypływają prawdopodobnie na połów ryb, jak codziennie, odpowiedział Ernest. — i będą się starali płynąć po za strzałem naszych armatek.
— Eh! — zawołał Jack, który przez lunetę obserwował tę stronę zatoki — tym razem łodzie płyną w dużej liczbie... O... pięć... sześć... dziewięć... Jeszcze dwie... jedenaście... dwanaście!... Czyżby cała flotylla udawała się na połów...
— Może przygotowują się do ataku na nas?... rzekł pan Wollston.
— Być może, odpowiedział Ernest.
— Miejmy się na baczności — polecił Harry Gould — i uprzedźmy naszych towarzyszów...
— Zobaczmy najpierw, w którą stronę się skierują — odezwał się pan Wollston.
— W każdym razie gotowi jesteśmy grzmieć całą naszą artyleryą — dodał Jack.
Widać było wyraźnie, iż dwanaście statków wypłynęło z zatoki. Była na nich cała banda, ani jeden krajowiec nie pozostał w Felsenheim.
— Czyżby opuszczali wyspę?... zawołał Jack.
— Nieprawdopodobne — odpowiedział Ernest — płyną raczej w odwiedziny do nas..
— O której godzinie zaczyna się przypływ?... zapytał kapitan Gould.
— O pół do drugiej — rzekł pan Wollston.
— Zatem niedługo, a że sprzyja wyjściu, dowiemy się niebawem, co mamy sądzić.
Tymczasem Ernest poszedł zawiadomić pana Zermatt, braci i sternika o tem, co się dzieje. Wszyscy zajęli swoje posterunki przy bateryi.
Było już po pierwszej godzinie; łodzie płynęły bardzo wolno wzdłuż wybrzeża wschodniego.
— A jednak... gdyby to był ostateczny odjazd!... powtarzał Frank.
— Szczęśliwej podróży!... krzyknął Jack.
— Obyśmy nigdy nie mieli przyjemności was oglądać! — dodał sternik.
O pół do czwartej flotylla znajdowała się na połowie drogi pomiędzy zatoką Zbawienia i przylądkiem. O szóstej nie pozostało żadnej wątpliwości. Okrążywszy przylądek, ostatnia łódź znikła po za skałą. Ani pan Zermatt, ani żaden z pilnujących na chwilę nie opuścili wzgórza. Jakaż ulga, kiedy żadnej łodzi nie było już na widoku!... Nakoniec wyspa pozbyła się nieproszonych gości.
— Płyniemy do Felsenheim?... zawołał Jack, rad jak najprędzej opuścić wysepkę.
— Czy nie lepiej zaczekać do jutra?... zauważyła Jenny. — Jak myślisz, kochany Fritzu?
— To, co myślą pan Wollston, kapitan Gould i mój ojciec — odpowiedział Fritz, — a to, pewno, żeby tę noc spędzić na wysepce.
— Rzeczywiście, dodał pan Zermatt, trzeba pierwej mieć pewność, że dzicy nie powrócą...
— Eh! już ich licho wzięło — zawołał Jack — a co dyabeł trzyma, tego już nie puści z pazurów!... Prawda dzielny sterniku?...
— Tak .. czasem — odpowiedział sternik.
Pomimo nalegań Jacka, zdecydowano odłożyć wyjazd do jutra. Ostatnia kolacya, jaka miała być spożyta na wysepce Rekina, zgromadziła całą osadę. Była bardzo wesoła a po niej każdy myślał, żeby jak najprędzej udać się na spoczynek. Pan Zermatt jednak i jego towarzysze, nie chcieli zaniedbać ostrożności. Postanowiono zatem, że jedni będą odprawiać straż nocną a drudzy zostaną przy bateryi.
Noc była ciemna, bezksiężycowa. Mgły się podniosły. Wiatr ustał, cisza zapanowała słychać było tylko chlupotanie morza przy odpływie.
Nic nie zamąciło tej ciszy głębokiej, aż do godzi-