ny drugiej po północy. Wówczas to kapitan i Fritz usłyszeli odgłos strzału.
— Wystrzał!... zawołał Harry Gould.
— Tak... i pochodzi z tej strony — odpowiedział Fritz, wskazując północny-wschód wysepki.
— Co to ma znaczyć?...
Wybiegli obydwa z pod szopy, szukając na wszystkie strony światła w tych strasznych ciemnościach.
I znów rozległy się dwa strzały, lecz już znacznie bliżej, niż pierwszy.
— Łodzie dzikich powróciły!...
Fritz pozostawił kapitana przy bateryi, sam zas zbiegł co sił do magazynu. Panowie Zermatt i Wollston, którzy również słyszeli te wystrzały, stali już na progu.
— Co się stało? — zapytał pan Zermatt!
— Obawiam się, ojcze, że to dzicy próbują wylądować...
— Już im się to udało! — zawołał Jack, nadbiegając w tejże chwili wraz z Ernestem i sternikiem.
— Czy są już na wysepce?...
— Łodzie przybyły od strony północno-wschodniej w tej chwili, gdyśmy tam nadeszli — rzekł Ernest — Strzały nasze nie mogły ich odpędzić...
— A więc, trzeba się bronić! .. zawołał kapitan.
Jenny, Doll, Anna, Suzan, panie Zermatt i Wollston wyszły ze swego pokoju. Należało czemprędzej przenieść broń, amunicyę i żywność na bateryę.
Położenie stało się groźne. Kto wie, mogła to być cała banda dzikich!... Czy tylko wystarczy kul i prochu?... Gdyby zabrakło, o dłuższej obronie nawet i mowy być nie mogło. W każdym razie, należało schronić się na górę, przy bateryi, bo tam tylko obrona była możliwą.
Po godzinie czwartej niewyraźny odgłos kroków ludzkich dał znać o zbliżaniu się dzikich. Mogli być teraz oddaleni o jakie pięćdziesiąt sążni.
Kapitan Gould, panowie Zermatt i Wollston, Ernest, Frank, James, i sternik, uzbrojeni w karabiny, gotowi byli dać ognia. Fritz i Jack, z lontem zapalonym, czekali na odpowiednią chwilę, aby obsypać dzikich kartaczami, gdy będą wchodzić na wzgórze.
Za chwilę czarne cienie zarysowały się wśród pierwszego brzasku dnia. Kapitan Gould zakomenderował ognia w tym kierunku. Padło ośm strzałów. Okrutne krzyki rozległy się w powietrzu. Był to dowód, iż więcej niż jedna kula trafiła.
Do wschodu słońca trzy razy trzeba było odpierać napaść. Ostatecznie jednak dwudziestu krajowców wdrapało się na pochyłość wzgórza. Pewna ich liczba została wprawdzie śmiertelnie ranioną, karabiny jednak nie wystarczały już do powstrzymania napastników, i gdyby nie podwójny ogień z armatek, baterya byłaby zdobytą.
Z nastaniem dnia horda usunęła się pod drzewa, u stóp wzgórza. Może miała zamiar czekać aż do nocy.
Na nieszczęście, amunicyi było już niewiele. Co czynić?
W tej chwili, jak gdyby w odpowiedzi, w powietrzu zaczęły świstać strzały. Kika z nich utkwiło w pokryciu szopy, nie raniąc jednak nikogo z rozbitków.
— Atak znów się rozpoczyna... rzekł John Block.
— Bądźmy gotowi! — odpowiedział Fritz.
Był to napad najgwałtowniejszy. Dzicy, rozwścieczeni, nie bali się narażać ani na kule karabinowe, ani na kartacze. Rozbitkom zaczynało braknąć już amunicyi; strzały stawały się coraz rzadsze. Kilku dzikich, drapiąc się po skale, dotarło aż do szopy. Strzał z obydwóch armatek oczyścił trochę plac, a tymczasem Fritz, Jack, Frank, James i John Block stanęli pierś przy piersi, gotowi bronić się kolbami karabinów. Walka zbliżała się do końca. Ostatnie kule wystrzelano. Kto liczniejszy, ten zwycięży!... Z drżeniem serc oczekiwano ostatecznego ataku dzikich, którzy teraz, ośmieleni, biegli, wrzeszcząc, po stromej pochyłości wzgórza ku szopie. Za kilka minut rozpocznie się walka na pięści a za kwadrans wszystko będzie skończone. Dzicy zostaną panami położenia — o tem nikt z rozbitków nie wątpił.
W tej chwili, — była akuratnie ósma godzina, — wiatr przyniósł od strony północnej odgłos strzału armatniego. Dzicy usłyszeli także, gdyż zatrzymali się w połowie drogi ku szopie
— To wystrzał armatni! — krzyknął Frank.
— Wystrzał armaty okrętowej... albo niech mnie wszystkie kule biją — poświadczył sternik.
— Okręt na morzu!... — zawołał pan Zermatt.
— To „Likorne”!...
— Bóg zsyła ją na ratunek!... Jack wdrapał się na maszt od flagi, na sam czubek.
— Okręt... okręt!... wołał.
Wszystkie spojrzenia zwróciły się w stronę północy. Dzicy tymczasem uciekali w popłochu.
Powyżej przylądka Zawiedzionej Nadziei rysowały się wysokie żagle, wiatrem wydęte... Trzymasztowiec z załogą na pokładzie manewrował koło przylądka, który odtąd nazywano przylądkiem Oswobodzenia Na środkowym maszcie tego okrętu, powiewała flaga Wielkiej Brytanii. Kobiety wyszły z pod szopy i wznosiły ręce do nieba.
— A ci rozbójnicy?... zapytał Fritz.
— Zmykają!... odpowiedział Jack, który ześlizgiwał się z masztu.