Strona:PL Jules Verne Testament Dziwaka.djvu/118

Ta strona została przepisana.
— 108 —

— Zresztą przyznaj sama, że to wszystko jest tylko bezsensowną awanturą...
— Która jednak może cię uczynić...
— Milionerem, chciałaś powiedzieć — dokończył malarz z wesołym wybuchem śmiechu.
— Tak jest milionerem — potwierdziła pani Rèal, chętnie łudząca się nadzieją świetnego losu dla swego syna.
— Ale mnie owe miliony nie nęcą znów tak bardzo, abym już dzisiaj miał się niepokoić, czekającą mię podróżą.
— Jeśli cię to nudzi, pozwól abym ja cię wyręczyła.
— Dziękuję ci, droga matko,... zostawmy to jeszcze do jutra, albo wiesz, najlepiej będzie dopiero zająć się tą sprawą w wilię wyjazdu...
— To powiedz mi przynajmniej, co zamyślasz zabrać ze sobą?
— Pendzle, szkatułkę z farbami, płótna, to najważniejsze; resztę pomieszczę z łatwością w tym małym kuferku.
— Cóż znowu! Pomyśl tylko, że możesz być wysłany na drugi kraniec Ameryki...
— O nie tak daleko znowu, bo tylko na drugi kraniec Stanów Zjednoczonych, droga matko! A chociażby nawet czekała mię podróż naokoło świata, jeszczebym więcej nie potrzebował — rzekł Maks wesoło i wracał do swej pracowni, ucałowawszy ręce pani Rèal, która