Strona:PL Jules Verne Testament Dziwaka.djvu/127

Ta strona została przepisana.
— 115 —

— Czy gotów pan jesteś do podróży? — zapytał prezes Klubu Dziwaków, podchodząc ku niemu.
— Gotowy zarówno do drogi jak do wygrania — odpowiedział Maks z uśmiechem, nie zauważywszy błyszczących gniewem ócz kommodora, który niby ludożerca papuański radby w tej chwili bodaj żywcem go pożreć.
Nie tak chciwy ani zawistny Harris T. Kymbale podszedł ku niemu i rzekł z nieudaną szczerością:
— Szczęśliwej podróży życzę panu!
— I ja nawzajem, gdy przyjdzie kolej na pana ruszyć w drogę — rzekł artysta, uścisnąwszy dłoń dziennikarza.
Ani wzburzony ledwie hamowaną złością Urrican, ani, jak zwykle, bezmyślny Tom Crabbe, nie uważali za potrzebne wypowiedzieć odjeżdżającemu słowa choćby tylko prostej grzeczności, a mniej jeszcze poczuwało się do tego obowiązku małżeństwo Titbury, które raczej życzyłoby swemu przeciwnikowi, aby się wszystkie nieszczęścia na jego głowę zwaliły, by naprzykład utonął w studni Newada, lub popadł do więzienia w Missuri i pozostał tam aż do końca swego życia...
Natomiast sam artysta podszedł ku Helenie Nałęczównie i złożywszy jej ukłon pełen szacunku: