Strona:PL Jules Verne Testament Dziwaka.djvu/146

Ta strona została przepisana.
— 134 —

— Co tam takiego, co ci do głowy strzeliło, Tommy? — odpowiada wreszcie artysta, i choć zdziwiony niezwykłem zachowaniem Murzyna, nie przerywa sobie pracy, którą ma już prawie na ukończeniu.
— Czy pan nie słyszy nic? — krzyczy wreszcie blizki rozpaczy sługa.
Teraz dopiero artysta ogląda się, wracając do rzeczywistości. Czy nie słyszy?... Ależ musiałby być głuchym jak pień, gdyby nie słyszał tego łomotu straszliwego, od którego aż ziemia drży pod nim.
Szybkim więc ruchem odkłada na bok paletę i pendzle i odskakując nieco w bok, widzi, jak wprost ku niemu pędzi cwałem do rzeki kilkutysięczny tabun koni i mułów.
Pasące się dziko na stepach zwierzęta te, były niegdyś pod opieką rządu, ciągnącego z ich sprzedaży znaczne korzyści, lecz od czasu wejścia w modę bicykli i automobili mniej znajdują kupujących, więc zostawione same sobie do reszty zdziczały i przebiegają gromadami nietylko okoliczne prerie, ale i pola uprawne. Nic się przed siłą ich napaści oprzeć nie może.
Nie było ani chwili do stracenia. Zostawało zaledwie dość czasu, by z pomocą Murzyna Maks zdążył zabrać swe przybory malarskie i ratować się co najprędzej ucieczką.
Ale mimo, że zarówno pan, jak sługa, pojąwszy groźne niebezpieczeństwo, nóg swych