Strona:PL Jules Verne Testament Dziwaka.djvu/147

Ta strona została przepisana.
— 135 —

nie żałowali, w kilka zaledwie minut nie było już dokoła nich wolnej przestrzeni, i byliby niechybnie zginęli pod kopytami z szaloną gwałtownością pędzących rumaków, gdyby nie udało im się w samą jeszcze porę wdrapać na gałęzie rozłożystego orzecha, jedynego większego drzewa, znajdującego się w pobliżu.
Tu przynajmniej byli już bezpieczni, chociaż musieli czekać długo, zanim wreszcie rozhukane stepowce przebiegły, pędząc dalej wzdłuż rzeki, Stratowane ich kopytami błonia przedstawiały straszny obraz zniszczenia.
Maks Rèal spojrzał na zegarek. Była już godzina szósta.
— Teraz schodźmy prędko — zawołał.
Ale wystraszony Tommy ani myślał się ruszyć z gałęzi, której się trzymał oburącz.
— Schodźże, mówię ci — powtarza artysta — bom gotów jeszcze z tem wszystkiem przegrać sześćdziesiąt milionów dolarów, a w takim razie nie będę cię już nigdy mógł kupić na własność.
Były to wszakże żarty tylko, w rzeczywistości nie miał jeszcze racyi obawiać się opóźnienia. Tak nawet był o to spokojny, że zamiast podążyć na stacyę, aby szybciej przejechać koleją, szedł pieszo, kierując się przy zapadającym mroku, błyszczącemi z dala światełkami grodu.
W ten sposób przebył już bez żadnej prze-