Strona:PL Jules Verne Testament Dziwaka.djvu/17

Ta strona została przepisana.
— 11 —

akrów. Tutaj wśród wspaniałych cienistych alei i uroczych lasków, wznoszą się pomniki poświęcone pamięci Grant’a i Lincoln’a, a gdy z jednej strony znajduje się plac dla popisów wojskowych, w przeciwnej mieści się dział zoologiczny, którego dzikie zwierzęta głośnym rykiem napełniają powietrze, a zwinne małpy skaczą po drzewach, jakby szły w zawody z ruchliwym tłumem ludzi, wśród których słyszeć się dają różne uwagi odnośne do chwili.
— Sądzićby można, że to dziś niedziela, a nie piątek — mówił jakiś stary jegomość. — Dawno już chyba park nie był tak napełniony w dniu powszednim.
— Bezwątpienia — odpowiada mu sąsiad — uroczystość dzisiejsza dorównywa najświetniejszym, jakie miasto nasze zapisało w swych kronikach.
— Ot, szczęśliwcy ci, którzy idą najbliżej wozu! — wykrzykuje jakiś młody marynarz.
— Tak, tak! Najniespodziewaniej znajdą oni swe kieszenie dobrze wypchane — potakuje stojący obok robotnik z fabryki Cormick’a.
— Niema co mówić, wielki oni los wygrali — potwierdza otyły piwowar, obcierając kraciastą chustką krople potu, spływające mu po mocno zarumienionych policzkach. — Dałbym też chętnie bodaj tyle złota ile sam ważę, żeby być na ich miejscu.