Strona:PL Jules Verne Testament Dziwaka.djvu/174

Ta strona została przepisana.
— 162 —

— Myślałem, że się to już nigdy nie skończy — odezwał się znów po chwili pan Field, opuszczając ręce, jak ktoś zmęczony nadzwyczajnym wysiłkiem.
— Bo też i nie skończyło się jeszcze.
— A co to kosztować będzie!...
— Tu nie idzie o to, co będzie nas kosztowało, ale co nam da w zysku...
— Dobrze w każdym razie, że przybraliśmy inne nazwisko — zauważył jegomość.
— Mój to był pomysł — wtrąciła kobieta.
— Bardzo rozumny, ani słowa!... bo inaczej bylibyśmy na łasce tych wszystkich hotelistów, oberżystów, restauratorów i dorożkarzy, jednem słowem owych wszystkich zdzierców, utuczonych kosztem ofiar, które wpadają w ich ręce, a którzyby na nas tem więcej chcieli zarobić, gdyby wiedzieli, że mamy otrzymać miliony dolarów.
— Prosty rozum wskazuje, że jako nieznani, na mniejszy wyzysk będziemy narażeni — zadecydowała tonem świadomej wyższości pani Field — i najlepiej pozostać tak aż do końca. Już to bufety kolejowe nie wzbogaciły się naszym groszem w ciągu tych trzech dni — i myślę że...
— Zawsze to kosztuje ruszyć się z domu, i kto wie, czy nie byłoby korzystniej nie rozpoczynać wcale...