— Lepiejbyś głupstw nie gadał — zawołała jejmość rozkazująco. — Alboż nie mamy tych samych, co inni, warunków do wygrania! Co?...
— Bezwątpienia, Kasiu, te same warunki... — przywtórzył głosem uległym pan Field — ale przyznaj sama, że zawsze najrozumniejszem byłoby podpisać umowę, podzielić się spadkiem...
— Nigdy nie byłam tego zdania! Zresztą cóż było robić z tym wściekłym Urricanem, który się zgodzić na to nie chciał, albo z owym X. K. Z., którego tam nie było wcale, aby mógł dać swe przyzwolenie...
— To właśnie najgorsze! I powiem ci szczerze, że jego obawiam się też najwięcej ze wszystkich. Jakaś kryje się w tem tajemnica. Nikt go nie zna, nikt nie wie, kto on taki, albo skąd pochodzi.... Ma się nazywać X. K. Z. alboż kto słyszał kiedy w świecie o podobnem nazwisku! — Czy to nawet przyzwoicie nazywać się X. K. Z!... — dowodził pan Field, unosząc się coraz więcej.
A jednak, chociaż go tak drażniła tajemniczość osoby pana X. K. Z., sam rozgrzeszał się w zupełności z takiejże samej winy, przyjmując obce nazwisko zamiast właściwego sobie Titbury, czyniąc to jedynie, jak to sam wyznał w rozmowie z żoną, z pobudek wstrętnego sknerstwa.
Strona:PL Jules Verne Testament Dziwaka.djvu/175
Ta strona została przepisana.
— 163 —