Strona:PL Jules Verne Testament Dziwaka.djvu/181

Ta strona została przepisana.
— 169 —

nie posądzał, by się zechciał ukrywać pod fałszywem nazwiskiem.
Tak minął dziewiąty, dziesiąty, jedenasty i dwunasty maja. Ale wszystko na świecie ma swe granice. Warunki, jakie skąpcy sami sobie stworzyli, poczęły im coraz więcej się przykrzyć, czas dłużył się im niezmiernie.
Monotonność spacerów nad rzeką dokuczyła mianowicie panu Hermanowi.
— Do licha, bodaj nie wytrzymam tu dłużej. Już ten Hypperbone miał myśl dość głupią, żeby wybrać najnieznośniejszą mieścinę w Maine dla partnera, który i tak nie był szczęśliwy, otrzymując na samym początku gry tylko dwa marne punkta...
— Ciszej, ciszej Hermanie, gdyby cię kto usłyszał, pięknie byśmy wyglądali! — zgromiła małżonka pani Katarzyna. — Zresztą, skoro nam już los przeznaczył Calais, to czy chętnie czy niechętnie, w Calais zostać musimy...
— Alboż to nie wolno nam wyjechać z miasta?
— Ciekawam po co? Chyba dla powiększenia kosztów, które jak wiesz...
— No, nie chcę jechać daleko; ale choćby przeprawić się łodzią na drugi brzeg rzeki — zobaczyć jakie też tam miasto...
— Otóż właśnie, ślicznie byś się urządził! Zapominasz chyba, że ten drugi brzeg rzeki