wiedział Izidorio tonem spokojnego przeświadczenia, — i Kymbale musiał mu przyznać słuszność, a jednak czyż ma się zgodzić na opóźnienie? Nie, nigdy! Gdy więc znowu jechano wolniutko pod górę pełną kamieni i korzeni drzewnych, rzekł do woźnicy:
— Izidorio, zrobię ci pewną propozycyę.
— Słucham pana.
— Dostaniesz tysiąc dolarów, jeśli mię dowieziesz przed południem do Santa-Fé.
— Co pan mówi, — tysiąc dolarów? — rzekł Hiszpan-Amerykanin, mrużąc oczy.
— Tak, całe tysiąc, ale z warunkiem, jeżeli wygram partyę.
— A... z warunkiem... Ale niech i tak będzie!... Dla tysiąca dolarów warto coś zaryzykować — i stanąwszy na koźle począł trzaskać z bata, aż koń dobywając wszystkich sił, popędził wyciągniętym kłusem.
Trwało to wszakże niedługo. Po kamienistej drodze bryczka pięła się znowu powoli w górę, a niepokój Kymbala wzmagał się z każdą chwilą. Nie mogąc go już wreszcie opanować z nadejściem północy, trącił w ramię swego woźnicę.
— Izidorio — rzekł — zróbmy nowy układ...
— Słucham pana.
— Dziesięć tysięcy dolarów, tak jest, całe dziesięć tysięcy dostaniesz, jeśli przybędę na czas!...
Strona:PL Jules Verne Testament Dziwaka.djvu/212
Ta strona została przepisana.
— 200 —