Strona:PL Jules Verne Testament Dziwaka.djvu/226

Ta strona została przepisana.
— 214 —

— Zawsze to samo!... Ale co tam, zobaczymy w końcu... Tymczasem wolno się przecież spodziewać każdem z nas, i w tej nadziei podjęli swą daleką podróż małżonkowie Titbury.
— Biedni ludzie, żałuję ich szczerze...
— Doprawdy, Helu, do rozpaczy mię doprowadzasz, twoim spokojem...
— A ja znów lękam się twego podniecenia i wierz mi, jeżeli nie postarasz się uciszyć swych nerwów, zachorujesz i będę musiała zostać, by cię pielęgnować...
— Ja chora, mnie pielęgnować, ależ to śmieszne moja droga! Właśnie nerwami teraz żyję, one mnie czynią zdolną do wszystkiego, do największych niewygód nawet...
— Jeżeli tobie z tem dobrze, to mnie bynajmniej, i zobaczysz, jak dłużej tak potrwa, gotowam ja sama położyć się do łóżka — żartowała Polka.
— Co, ośmieliłabyś się, ty... teraz... bez mego pozwolenia!... — zawołała również wesoło Jowita, rzucając się na szyję swej ukochanej przyjaciółki.
— Więc uspokój się — rzekła Polka, oddając ruchliwej Amerykance uściśnienia — uspokój się, a wszystko będzie dobrze.
Chociaż Helena żartowała tylko o swej chorobie, Jowita tak się tą groźbą przestraszyła, że starała się odtąd okazać spokojniejszą.