Strona:PL Jules Verne Testament Dziwaka.djvu/234

Ta strona została przepisana.
— 222 —

— Niczego więcej nie pragnę w tej chwili. Ale tymczasem dość już rozmowy; doktór zalecił ci spokój — może zaśniesz znowu, ja tu siądę niedaleko.
— Jeżeli mię tak długo będziesz pielęgnowała, jeszcze się sama rozchorujesz...
— Głupstwo! Mnie to wcale nie męczy. Zresztą mamy dobrych sąsiadów, gotowych każdej chwili mię zastąpić. Więc śpij spokojnie!
W ciszy jaka zapanowała w mieszkaniu, uwagę Jowity zwrócił niezwykły gwar na ulicy, który aż na tak wysokie dochodził piętro. Zaciekawiona wysunęła się do przyległego pokoju i zobaczyła przez okno jak nietylko chodniki, ale całą ulicę zajmowały tłumy ludzi, a każdy z nich usiłował docisnąć się do domu Nr. 19, każdy chciał zasięgnąć bezpośredniej wiadomości o rzeczywistem stanie zdrowia piątej partnerki.
— Jakże się ma? — pytali jedni.
— Gorzej, odpowiadali drudzy.
— Mówią o influenzie...
— Gdzietam — zdecydowany tyfus...
— Biedne dziewczę!... I co tu mówić o szczęściu ludzkiem.
— Jakto? alboż to mało szczęścia być jedną z „siedmiu...“
— Piękne szczęście, które jej nic nie da, gdy go nie może nawet popróbować.