Strona:PL Jules Verne Testament Dziwaka.djvu/252

Ta strona została przepisana.
— 240 —

więć punktów, ale te fatalne, z czterech i pięciu...
— Kto taki?
— Komodor Urrican.
— Mnie się zdaje, że to bardzo dobry rezultat.
— Tak, dobry, bo od razu posuwa grającego do pięćdziesiątej trzeciej przedziałki — ale. — O, jest wielkie w tem „ale...“
— Nie rozumiem dlaczego.
— Bo nasz komodor poleci na złamanie karku, na dno przepaści.
— Cóż znowu, jaka przepaść?...
— A no tak, jechać musi do Flo-ry-dy, pomyśl tylko, do Florydy!...
Rzeczywiście, rezultat rzucenia kości, jaki rejent Tornbrock ogłosił dnia tego, z pewnem nieukrywanem zadowoleniem, mógłby zirytować kogoś nawet mniej gwałtownego od komodora. Toż dwa tysiące mil podróży miał przed sobą. Czyż to nie okropne! — i to na czas tak ściśle ograniczony. Jowita miała słuszność. Jak wszakże sam Urrican przyjął tę wiadomość, i czy zdołał powstrzymać Turka od niestosownego znalezienia się, o tem nic już nie wiedziała, opuściwszy co prędzej salę Auditoryum.
— No, no, będzie mu tam trochę gorąco! — powtarzała — teraz może po raz dzie-