Strona:PL Jules Verne Testament Dziwaka.djvu/274

Ta strona została przepisana.
— 262 —

, abym jeszcze ciężar jakichś tam powinszowań dźwigał ze sobą.
— Ależ pięć i cztery, komodorze, to tak świetny rczu1tat gry, o jakim tylko marzyć można! — zawołał ktoś inny.
— Może być świetny dla tych, którzy mają jakie interesa na Florydzie, ale nie dla mnie — odparł zagadniony gniewnie.
— Zauważ pan wszakże, że choć trochę daleką masz tę pierwszą podróż, ale starczy ona za dwie lub trzy inne, bo o ile odrazu wyprzedzasz swych współrywali.
— To żadna łaska, to mi się należało, ponieważ wyjeżdżam ostatni.
— Niech tam komodor mówi co chce, ja jednak utrzymuję stale, że masz pan olbrzymie szczęście i jeszcze jedno rzucenie kości z dziesięciu punktami, a wygrasz miliony w dwóch zaledwie ciągnieniach...
— Oto, co się nazywa gadać bez rozumienia rzeczy — huknął komodor — A co pan powiesz na to, jeżeli nie otrzymam koniecznych punktów dziesięć, a tylko dziewięć i choć tak bliski celu będę musiał błąkać się około niego Bóg wie jak długo. Chcesz pan rezonować w tej kwestyi, to zapoznaj się pierwej z zasadami gry Hypperbona!...
— A jednak każdy na miejscu pana byłby uszczęśliwiony tym rezultatem i nie przykszyłby sobie tej podróży...