Strona:PL Jules Verne Testament Dziwaka.djvu/275

Ta strona została przepisana.
— 263 —

— Niechajby był, ale ja nim nie jestem!
— Pomyśl pan tylko: sześćdziesiąt tysięcy[1] dolarów zgarniesz na pewno do kieszeni za swoim powrotem.
— Mógłbym je zgarnąć również dobrze, gdyby ta sześćdziesiąta przedziałka była Stanem sąsiadującym z Illinois, a nie tym obrzydłym półwyspem Florydy, leżącym na skraju południowo-wschodnich posiadłości Unii. Trzeba być wprost głupim, żeby to nazwać szczęściem i niechby tylko taki głupiec spróbował przyjemności podobnej podróży — krzyczał unosząc się coraz więcej gwałtowny komodor.
I wymyślając w dalszym ciągu na wszystkich i wszystko, machając rękoma w nieumiarkowanych ruchach, wracał do swego domu przy Randolph Str. z nieodstępnym sobie Turkiem, który znów ze swej strony począł się tak rzucać i tak krzyczeć słowa najwyższego niezadowolenia, aż pan jego musiał mu nakazać milczenie.
Jakto pan jego? Więc Turk jest może niewolnikiem komodora, mimo istniejącego od dawna prawa wolności osobistej, mimo, że rysami ogorzałej swej twarzy nie zdradza nawet pochodzenia murzyńskiego. Albo może jest tylko jego płatnym służącym?

Ani jedno, ani drugie. Właściwie, wzajemny tych dwóch ludzi stosunek trudny jest do określenia. Turk spełniał względem Urri-

  1. Przypis własny Wikiźródeł powinno być: milionów