Strona:PL Jules Verne Testament Dziwaka.djvu/285

Ta strona została przepisana.
— 273 —

wylać — dorzucił Turk z groźnem spojrzeniem.
— Pókiż więc mam stać na tej mieliźnie, na której utknęliśmy!
— Oczywiście komodorze, trzeba nam bądź co bądź rozwinąć żagle — zawyrokował Turk.
Zaczęli więc biegać od okrętu do okrętu, sami wypytywali kapitanów mniejszych statków, o prędki wyjazd w pożądanym dla siebie kierunku, ale jakby się wszystko przeciw nim sprzysięgło, otrzymywali tylko niepewne odpowiedzi. Ten czekał za towarem, który jeszcze nie nadszedł, inny znów miał ważne do załatwienia sprawy, a dnie tymczasem upływały chociaż Urrican szalał ze złości.
— Do stu tysięcy bomb i kartaczy — krzyczał — przecież nie pojadę lądem wzdłuż całego półwyspu, bo choćbym już nie liczył własnej fatygi, ale cóż tam za komunikacya, gdzie tam marzyć o kolej w tym przeklętym, dzikim jeszcze kraju!...
I rzeczywiście była to droga niemożliwa, zważywszy mianowicie tak ściśle oznaczony przeciąg czasu. Bo choćby, jadąc koleją z Pensacola do Telachassee, następnie przez Live Oak do Gorda nad zatoką Meksykańską, to cóż pocznie dalej na tym zachodnim, mało zamieszkałym wybrzeżu Florydy, którego dzikość przy-