Strona:PL Jules Verne Testament Dziwaka.djvu/286

Ta strona została przepisana.
— 274 —

rody staje w przeciwieństwie do życia i ruchu, jaki kwitnie od strony Atlantyku.
Czy znajdzie tu komodor choćby na wagę złota jaki wóz i konie, któreby go przewiozły setki mil przez nieprzejrzane lasy, pod sklepieniem ponurych cyprysów, przez torfiaste równiny, gdzie ziemia pokryta ostrą trawą, usuwa się pod stopami, idącego; — przez te pagórki grzybowe, kędy olbrzymie purchawki pękają za lada potrąceniem, wyrzucając z hukiem swój pył szkaradny. Jakimże sposobem przedostałby się przez niedostępne moczary i bagna, rojące się od gadów i płazów z najjadowitszymi gatunkami wężów?
I czyż dziwić się, że w tak niegościnnym kraju mało żyje ludzi, że szukały tu schronienia ostatecznością tylko przynaglone plemiona pięknych i odważnych Seminolów, którzy wraz ze swym wodzem Orseolą długo tu bronili się przeciw zaborowi Unii. Tylko też oni tak niezmiernie skromni w swych potrzebach mogą tu się wyżywić, i tylko ich organizm tuziemców stawia względny opór zgniłej febrze, która każdego Europejczyka, chociażby był silny, jak sam Hodge Urrican, powala w dni parę.
O, gdyby ta zachodnia strona wybrzeża podobną była do wschodniej, gdyby wystarczało udać się z Fernandina do Jacksonwille lub chociażby nawet do Saint-Augustine przez okolice, w których nie braknie miasteczek, osad