Strona:PL Jules Verne Testament Dziwaka.djvu/292

Ta strona została przepisana.
— 280 —

— Dobry wiatr, dobra rzecz... Tylko coś mi się zdaje, że dziś czeka nas taniec nielada.
Komodor milczał. Zanadto dobrze znał morze, by mu dzisiejszy jego wygląd nie nasuwał obawy groźnej burzy, wobec której dwumasztowiec nazbyt słaby mógł stawiać opór.
Zaraz też z południa, wiatr to podnosił się gwałtownie to cichł zupełnie, tak, iż niewiadomem wprost było jak użyć żagli, a wzburzone coraz więcej fale rzucały Chicolą niby lekką, kruchą łupiną.
Przez noc stan ten pogorszył się jeszcze. Ostatecznie Huelkar zwinął wszystkie żagle i sam sterując, trzymał się o ile można bliżej brzegów, aby w którejkolwiek z licznych tam przystani znaleźć konieczne schronienie. Gdy więc rano 23-go, mimo gęstą mgłą okrytego widnokręgu, dojrzał wreszcie ląd, rzekł do komodora:
— To musi być zatoka Whitewater, wrzynająca się głęboko w półwysep, gdy wązki a długi przylądek Sable, oddziela ją od cieśniny Florydy.
— Więc jeszcze kilkanaście godzin wysiłku, a staniemy u celu — odpowiedział Urrican.
— Tak, ale wysiłek na nic się nie zda — trzeba nam przeczekać tu burzę.
— Niech ci się o tem ani marzy — zawołał Turk. — Raz tam zawinąwszy, przy takim