Mimo wszakże tej wątpliwości, a może właśnie dla niej, on sam, a wraz z nim wiele innych osób udało się bezpośrednio z sali Auditoryum na kolej, aby zdążyć do Milwaukee na chwilę nadejścia i odbioru depeszy.
Tutaj krótko przed dwunastą, przez tłumy otaczające główny zarząd telegrafów, przecisnął się człowiek w podróżnem ubraniu, z kufereczkiem w ręku, słusznego wzrostu, z siwiejącym już zarostem i ciemnemi binoklami na oczach.
— Czy jest depesza dla X. K. Z.? — zapytał głównego urzędnika biura, podając jakiś bilecik.
— Jest — odpowiedział zagadnięty, a rzuciwszy okiem na przedstawioną legitymacyę, doręczył podróżnemu leżący przed nim przygotowany już papier.
Siódmy partner, teraz już nikt nie wątpił, że on nim był rzeczywiście, rozerwał powoli i ze spokojem zaklejoną kopertę i nie zdradziwszy najmniejszym ruchem, czy odebrana wiadomość zadowolniła go czy nie, złożył papier po przeczytaniu do kieszeni paltota i opuścił biuro z powagą, pośród oniemiałej z silnego wrażenia publiczności.
A więc to nie mistyfikacya! Ten X. K. Z. istnieje prawdziwie, jest człowiekiem z krwi i kości, i chociaż trudno pojąć dla czego otoczył się tak dziwaczną tajemniczością, cóż to
Strona:PL Jules Verne Testament Dziwaka.djvu/311
Ta strona została przepisana.
— 297 —