chylał się z okna, nie dojrzał ani na prawo, ani na lewo żadnego zabudowania, nic prócz zbitej zieleni lasów sosnowych, które się pięły po stromej naprzeciwległej górze.
Po dziesiątej Titburowie zaczęli się niecierpliwić i już też dobrze czuli się głodni.
— Wyjdźmy stąd — powiedziała pani Katarzyna.
— Wyjdźmy — powtórzył pan Herman i otworzył drzwi, prowadzące do sąsiedniego pokoju, a raczej obszernej karczemnej izby z wejściem wprost od ulicy.
Przy stole siedziało właśnie dwóch drabów w wyniszczonem ubraniu, z wyrazem twarzy nałogowych pijaków i ludzi zdolnych do każdego czynu. Nie zważając wiele na nich, skąpcy zmierzali ku drzwiom wchodowym.
— Nie można wyjść — odezwał się jeden z drabów ochrypłym głosem od nadmiaru wypitego wisky.
— Jakto, wyjść nie można? — zapytał zdziwiony pan Herman.
— Trzeba wpierw zapłacić...
— Płacić, a to za co? — zawołali skąpcy równocześnie.
— Ha, trzeba płacić za wyjście...
— Wolne żarty, mój panie, nikt przecie za wyjście z hotelu nie opłaca — rzekł, śmiejąc się Titbury, ale żona jego przeczuwając już w tem nową jakąś przykrość zapytała:
Strona:PL Jules Verne Testament Dziwaka.djvu/366
Ta strona została przepisana.
— 350 —