dziemy z tych przeklętych podróży. Ale ty nie i nie. A teraz patrz, nie miałem słuszności? W Calais sędzia ściąga z nas karę trzechset dolarów; w Great Salt Lake City złodziej wydziera nam trzy tysiące...
— To ten głupiec Rèal sprowadził nam dzisiejsze nieszczęście. Potrzebne mu było wygłaszać tak publicznie nasze nazwisko!...
— I żeby właśnie ten opryszek Inglis je usłyszał. Ale co teraz robić, co robić?...
— Albo ja wiem. Może trzeba będzie zapłacić...
— Jakto, trzy tysiące oddać temu łotrowi tak z dobrej woli, oszalałaś chyba!...
— Więc znajdź inny sposób uwolnienia się stąd, bo ja tracę głowę. Oni nas tu nietylko odrzeć, ale i zamordować gotowi, i przecie nikt ani upomni się o nas, bo któż wie na świecie, że tu jesteśmy! — biadała pani Katarzyna, i straciwszy nagle zwykłą swą energię, ocierała łzy, których dotychczas prawie nieznały jej oczy.
Ale bo też położenie było wyjątkowe. Kamiennego jej serca nie poruszało żadne uczucie, prócz miłości dla złota, lecz co znaczy nawet złoto wobec niebezpieczeństwa życia?
— Oddać, oddać — powtarzała.
— Nigdy — odpowiadał jej małżonek, łudzący się jeszcze nadzieją, że z okna pokoju, który zajmowali nocą, zdoła wezwać pomocy
Strona:PL Jules Verne Testament Dziwaka.djvu/370
Ta strona została przepisana.
— 354 —