Strona:PL Jules Verne Testament Dziwaka.djvu/371

Ta strona została przepisana.
— 355 —

przechodzących podróżnych. Ale wkrótce poznał, że niema i w tem na co liczyć.
Pilnujący ich draby kazali im przejść do małej, ciasnej izby od strony podwórka, gdzie ich wspólnik, oberżysta, podał mi skromne śniadanie, może trochę za skromne w stosunku do żądanej sumy okupu, czyli, jak nazywał pan Inglis, opłaty w „Tanim hotelu„. Minęło dwadzieścia cztery, a nawet czterdzieści ośm godzin. Więźniowie z rozpaczy przechodzili w wściekłość, ale dobrodziej Inglis, zapewne przez wielką delikatność, nie narzucał się im swą osobą, nie pokazał się ani razu.
Nadszedł wreszcie pierwszy czerwca i nazajutrz trzeci partner miał stawić się osobiście, pod karą usunięcia z gry, po depeszę od Tornbrocka.
Titburowie nie zapomnieli o tem, a jednak potulny zawsze małżonek, tak się zaciął w niezwykłym uporze, że ani prośby, ani groźby jego energicznej Kasi, nie mogły go przekonać.
— Zastanów się raz przecie! Gdybyśmy w samej grze popadli czy do Więzienia, czy do Studni, czy też do Labiryntu, pewno zgodziłbyś się zaraz na oznaczoną opłatę, aby tylko grać dalej, a tu się wzdragasz, gdy nas każdej chwili mogą zamordować te opryszki, te zbóje. Czyś już całkiem rozum postradał, że tego nie rozumiesz. A zresztą cóż znaczą te