Drzwi stały otwarte i Titburowie okupiwszy wreszcie swą wolność, mogli opuścić to schronisko złodziejskie. Uczynili to z całym możliwym pośpiechem. Noc była już ciemna, gdy szli drogą potykając się, ale tak im było pilno dostać się wreszcie do Salt Lake City, że już znosili wszystko w milczeniu, nawet nie rozglądali się po okolicy. A szkoda, bo jakże objaśnią policyę, gdzie tak bardzo pokrzywdzeni zostali.
Nareszcie późną nocą, wskazano im w mieście jakiś hotel, w którym kazali sobie dać pokój, nie pytając już o jego cenę, bo z pewnością zawsze będzie tańszy od więzienia w „Tanim hotelu“.
— Nazajutrz skoro tylko otwarto biura policyjne poszedł, trzeci partner zanieść skargę na złodzieja, Roberta Inglisa.
Sędzia słuchał uważnie opowiadania, ale na wzmiankę o „Cheap hotel“, leżącym jakoby nad brzegiem rzeki Crescent, zauważył, że ani takiego hotelu, ani takiej rzeki nie zna, i począł wypytywać gdzie to było, w jakiej stronie miasta. Ale że Titburowie zaprowadzeni tam byli nocą i nocą też wyszli, błąkając się długo, więc wszystkie ich wskazówki nie dawały właściwie żadnego objaśnienia.
— A jak nazywał się ten człowiek? — zapytał w końcu sędzia.
— Inglis, nędzny Robert Inglis!
Strona:PL Jules Verne Testament Dziwaka.djvu/373
Ta strona została przepisana.
— 357 —