Strona:PL Jules Verne Testament Dziwaka.djvu/440

Ta strona została przepisana.
— 420 —

— Ach, tego wstrętnego skąpca! Toż on dopiero musi być zły wobec takiego niepowodzenia...
— Mnie go też żal, szczerze żal. Pomyśl tylko, na dwa rzuty zaledwie cztery punkta! a co za podróż przy tem! i owa kara pieniężna i więzienie w Calais — fatalizm prawdziwy go prześladuje — mówiła zacna pani Rèal, nie wiedząc dotychczas nic o kradzieży, jakiej padł ofiarą lichwiarz w Salt Lake City.
— Już ja nie mam tak dobrego serca, jak ty, mateczko, i przyznaję, że Titburom najmniej powodzenia życzę. Niechby nawet jeszcze raz trzeci, dwa tylko otrzymali punkta, niechby ich to zaprowadziło np. do Niagary i zmusiło do opłaty tysiąca dolarów.
— Jesteś okrutny...
— Bo ty nie wiesz pewnie, matko, że to są niegodni lichwiarze, którzy niejednę łzę biedaka mają na sumieniu. — Jeszcze by też brakowało, aby do ich worka pełnego złota spłynęły miliony Hypperbona!... Ale powiedz mi, dla czego nie widzę tu chorągiewki sławnego Urricana?
— Bo i jemu się nie szczęści i jeśli zdąży powrócić na czas do Chicago z Doliny Śmierci w Kalifornii, rozpocznie grę na nowo...
— Twarda to konieczność dla oficera marynarki, gdy zmuszony jest zwinąć swój pawilon. A cóż to za burza złości szaleć dokoła nie-