nowicie od czasu, gdy wycofał się ze swych lichwiarskich interesów, które poczęły już zwracać uwagę policyi.
Całe też zajmowane przez nich mieszkanie zdawało się być dostosowane do ich charakterów. Wązkie, zakratowane okna odpowiadały ciasnym ich myślom i sercom niedostępnym, a zaryglowane główne drzwi wchodowe nie otwierały się nigdy czy to na przyjęcie przyjaciela, czy też członka rodziny.
Przyjaciół bowiem Titburowie nie mieli nigdy żadnych, a z dalszą rodziną, jeśli nawet jaka istniała, nie utrzymywaliby stosunków z obawy, by nie wypadło im kiedy podzielić się z nią kawałkiem chleba...
Zaprawdę ślepą musi być fortuna, jeśli ku takim ludziom uśmiech swój zwróciła, szepcąc im słowa nadziei odziedziczenia choćby tylko szóstej części milionów dziwaka.
A co się działo z nimi w owym pamiętnym dniu pierwszego kwietnia, gdy „Trybuna“ wydrukowała imiona „wybranych losem“, wśród których Herman Titbury wyczytał swoje.
— Tak, tak — wołał, nie posiadając się ze szczęścia chciwy człowiek — przecież innego Hermana Titbury niema w całem Chicago, a gdyby wypadkiem znalazł się jaki, to już stanowczo nie na Robey Str, bo wiedziałbym też coś o tem! Więc o mnie tu mowa, o mnie samym!...
Strona:PL Jules Verne Testament Dziwaka.djvu/64
Ta strona została przepisana.
— 56 —