— Świetny interes! Zagarniemy bez kłopotu sporo grosza! — mówiła nie mniej uszczęśliwiona pani Katarzyna, czyniąc ruch rękoma, jakby niemi całe stosy złota objąć chciała, przyczem oczy jakoś dziwnie nieprzyjemne rzucały blaski.
Zaledwie wszakże pierwsze uniesienie minęło, obrzydła chciwość zasępiła ich oblicza.
— Głupi pomysł miał ten dziwak, żeby rozdrabiać swój piękny majątek. Ciekawa jestem po co tu aż sześć osób dobierać, czyż nie lepiej byłoby dać wszystko jednemu. I pomyśleć, że moglibyśmy sami posiąść wszystko, gdyby nie tamtych pięciu... — mówiła ze wzrastającym niezadowoleniem pani Titbury.
— Zawsze jakieś licho musi się wmieszać i psuć najlepsze dla nas interesa — mruczał małżonek.
I na ten temat dogadując jedno drugiemu, już nie zazdrość tylko, ale najzupełniejszą nienawiść obudzili w swych sercach ku niewinnym rywalom, które to uczucie było aż nadto widoczne w spojrzeniach pana Titbury w czasie pogrzebu.
Nie dość na tem. Po powrocie do domu poczęła ich znowu dręczyć trwoga, czy aby tylko zmarły nie zbudzi się jeszcze, i nie pozbawi ich tej szóstej nawet części, którą już chcieli uważać za swą niezaprzeczoną własność.
Strona:PL Jules Verne Testament Dziwaka.djvu/65
Ta strona została przepisana.
— 57 —