Strona:PL Jules Verne Testament Dziwaka.djvu/8

Ta strona została przepisana.
— 2 —

— Gdzież oni wszyscy myślą się tam pomieścić? — zauważył do swego towarzysza jeden z policyantów, wysoki, silny mężczyzna, Irlandczyk rodem, podobnie jak większa tu część owych stróżów bezpieczeństwa publicznego.
— Będzie to szczególniej korzystny dzień to dla złodziei kieszonkowych — odpowiedział zagadnięty.
— To też niech każdy pilnuje dziś swej sakiewki, my już temu nie podołamy pierwszy — rzekł pierwszy.
— Oczywiście, dość będzie roboty z utrzymaniem porządku wśród takiego tłumu.
— A i tak, przy najlepszych naszych chęciach, uduszonych lub choćby z połamanemi żebrami okaże się liczba niemała. Gotowym się założyć w najlepszym razie o całą setkę... Bodaj, że połowa mieszkańców naszego miasta wyległa dziś na ulice. I jak tu dać opiekę wszystkim!
Rzeczywiście, tłum dążący zgodnie w jednym kierunku, stawał się coraz liczniejszy, tylko na szczęście mieszkańcy Ameryki przyzwyczajeni są wystarczać sobie własną opieką, nie oglądając się na to, czego jej policya mianowicie w takich razach udzielić nie jest wstanie i hasło: „pomagaj sobie sam!” tem konienieczniejsze dzisiaj okazać się miało, jeśli, jak przypuszczał policyant, połowa ludności mia-