stały się już lękać. Głód był straszniejszy, a jego nakaz od strachu potężniejszy...
Aż przyszedł dzień, że w całej puszczy pozostał tylko On — i one. On — czarny Odyniec, niepożyty, zda się, nieśmiertelny, obraz mocy dzikiej a pierwotnej, i one — szare, podstępne, nieubłagane, jak samo przeznaczenie, głodem przyciśnięte, nieuniknione — jak los.
Leżał na rozwalonem, odkopanem z pod śniegu mrowisku. Głosy leśnych ptaków rozgłaszały światu całemu, gdzie spoczywa. Darły się sójki wrzaskliwe, dzięcioły i żołny.
Myślał o swej sile, z którą się nikt w puszczy nie śmiał zmierzyć... Wspominał dawne dzieje... Łowy ludzkie... Psów ujadanie... Naganki okrzyki... Strzały myśliwych... I ów dzień, gdy, z bólu oszalały, gniewnie kłapiąc, krwią ociekający, rzucił się na swego prześladowcę, powalił go na ziemię, rozdarł jednem uderzeniem szabel i umknął w bór — ranny, ale żywy i groźny...