dżał na nie do Nieświeża światłością majestatu opromienić knieje litewskie...
W złotej altanie, kobiercami wysłanej, zdobnej koroną, zasiadł dostojny gość radziwiłłowski, Stanisław August. Obok króla zajął miejsce książę kasztelan trocki, podkanclerzy litewski i gen. Komarzewski. Pod altaną zaś stanął z kordelasem i oszczepem Sapieha, generał artylerji, Szydłowski i Judycki. Książę Wojewoda dosiadł konia, na którym uwijał się, jak łowczy, powtarzając:
„A to, panie-kochanku, pięknieby było, abym ja z założonemi rękami sobie patrzył. We mnie krew kipi!“.
Zaczęto od wilków. Z podniesienia, urządzonego w altanie, król mógł do nich strzelać wygodnie. Wilki padały po strzałach Majestatu, choć złośliwcy twierdzili, że lufy Szydłowskiego często dymiły, wtórując echom strzałów królewskich.
Radziwiłł nie był rad. „Panie-kochanku“ — krzyknął na łowczego — „te twoje wil-