ki na suchoty chore, czy co, panie kochanku, że takie ślamazarne bestje? Puść mi niedźwiedzie! Niech król choć jednego ubije!“
Łowczy skoczył w gęstwinę, gdzie ukryto klatki i psy.
Myślał najpierw, że to zabawa rycerska, jak za dawnych czasów. Zaniepokoił go ludzki jazgot i rozgniewało ujadanie psów. Gdy otworzono klatkę, nie chciał z niej wyjść. Lecz gdy go kłuć poczęto ostrzami oszczepów, runął jak burza w skłębioną masę zjadliwych psów, szarpiąc na prawo i na lewo, rwąc wnętrzności, zabijając psy i konie, kalecząc wrażą ciżbę ludzką. Walił groźny, szybki jak grom, niepowstrzymany jak huragan, ku wzniesieniu, na którem stał król.
I była jedna z tych chwil, w których czas zdaje się zamierać w swym biegu, jedna z tych sekund, które trwają wieczność. Ktoś krzyknął strasznym głosem: „Ratujcie króla!“. Poczem nastało milczenie.