pieśń. I tak jak przedświt wiosenny był czemś na granicy nocy i dnia, tak pieśń ta dziwna rodziła się na granicy dźwięku i ciszy...
Polały się tony czyste, srebrzyste, do kapania kropel perlistych podobne, przechodzące w drewniany stukot, zakończone skrzypiącym szmermelem.
Zasłuchała się puszcza w pieśń czarowną. Wstrzymały szumny oddech drzewa stuletnie. Wspomniały minione wiosny i minione radości...
Mrok sosnowego boru coraz bardziej przesiąkał świetlanem przeczuciem zbliżającego się świtu...
A głuszec grał... Lecz baczył pilnie, by go wróg żaden nie zdybał w miłosnej ekstazie. Skoro tylko gałązka trzasnęła, gdy sucha szyszka padła na ziemię, słonka zachrapała, zabrzmiał hejnał żórawi, lub kozioł gniewnie zaszczekał — wówczas przerywał pieśń... Kłapał... I znów przerywał, nie dochodząc do „głuchego“ akordu — jakgdyby świadomy swej niemocy.
Strona:PL Julian Ejsmond - W puszczy.djvu/067
Ta strona została uwierzytelniona.