Lewą ręką trzymał się gałęzi — prawą mordował. Mordował powoli, systematycznie, z całem zwierzęcem okrucieństwem, z całą dziką radością mordowania.
Stare kruki trzepotały nad nim w górze, kracząc najpierw żałośnie, potem mściwie.
Chłopiec zatargał gniazdem, wyszarpnął jego krawędź, chciwą ręką przeszukiwać począł wnętrze. Znalazł kilka świecideł, rzucił z pogardą. Błysnął mu pierścień zaklętym okiem brylantu. Już go posiadł.
Szybko teraz zsuwał się z sosny — ku ziemi. Byle jak najprędzej nacieszyć się zdobytym skarbem. A potem donieść wsi o zniszczeniu kruczego gniazda.
Słyszał nad sobą groźny szum czarnych skrzydeł. Ptaki nie biły jednak na niego, jak na drapieżnika. Przestały nawet krakać. Ale było coś tak złowrogiego w ich polocie, iż uczuł lęk — i starał się przyśpieszyć ucieczkę z drzewa.
Widząc przestrach pastuszka, kruki uderzyły na niego tem zacieklej... Wówczas stracił równowagę. Zakołysał się, załopotał rękami i runął wdół, aż ziemia jęknęła. Zemdlał...
Strona:PL Julian Ejsmond - W puszczy.djvu/105
Ta strona została uwierzytelniona.