Ale w Janku twarda była dusza, i nie śpieszyło się jej opuścić zbitego, bolesnego ciała... Mimo wszystko i naprzekór wszystkiemu — żył.
W nocy począł bredzić w gorączce.
Zdawało mu się, że przed oknami chałupy trzepocą kruki. Wszędzie widział i słyszał kruki. Coraz więcej ich było i coraz bardziej malały. Czarna chmura złego ptactwa napełniła całą izbę, porywała go w swój wir zawrotny, opętany. Były wielkości motyli, potem komarów... Setki, tysiące, tysiące tysięcy... Lęk go chwycił, bo zrozumiał, iż to nie były zwykłe kruki, ale złe duchy.
To znów zdawało mu się, że pomordowane kruczęta, krwawe kłębki pierza, chcą mu wydziobać oczy zaskrzepłemi w posoce dziobami. Lecz najstraszliwiej palił go schowany na piersi pierścień, jakby różowy kamień był żywym ogniem.
Przed oczyma chorego przesuwały się dziwne obrazy, jakgdyby dzieje owego klejnotu, pisane krwią i łzami. Czyżby stąd pochodziła ta łzawa różowość kamienia?
Strona:PL Julian Ejsmond - W puszczy.djvu/108
Ta strona została uwierzytelniona.