kruki, zwabione wonią rozkładającego się ciała...
Nie ufały jeszcze, że to dla nich zgotowano żer. Kołowały nad wisielcem, stawały w powietrzu, bijąc skrzydłami...
A twarz trupa, pod wpływem rozkładu, jakby się do nich uśmiechała porozumiewawczo, ohydnie: „Wiedziałem... Czekałem... Przyleciałyście...“
Odpowiedziały mu przeciągłem, radosnem krakaniem.
Zakołysał się trup na sznurze...
Posiadały na drzewach, śledząc bacznie ofiarę — nieufne.
Zamachał ku nim łachmanami. Wróciły. Rozumiały, że do nich należy... na wieki. Był przecież tylko padliną..
Kruki szarpać i targać poczęły odzienie. — Rozciągały, rozrywały brudne szmaty koszuli.
Czarnopióry siadł na prawem ramieniu. Czarnopióra usiadła na lewem. Jak dwa czarty, pilnujące grzesznej duszy, aby im nie uciekła. Teraz wiedział już trup, co nastąpi...
Strona:PL Julian Ejsmond - W puszczy.djvu/116
Ta strona została uwierzytelniona.