Strona:PL Juliusz Verne - Kurjer carski.pdf/064

Ta strona została uwierzytelniona.

— Zniosę wszystkie: jeżeli wydrze się kiedyś skarga z moich ust, porzuć mnie, bracie, na drodze i jedź sam!
W pół godziny potem, po okazaniu „podorożnej“, trzy małe, ale ogniste, koniki syberyjskie, okryte długą siercią, podobne do niedźwiadków — stały w zaprzęgu. Nad środkowym wyginała się tradycyjna „duga“ drewniana, obciążona dzwoneczkami, weselącemi podróż i znaczącemi rozpęd dla uszu koni i pasażerów.
Woźnica („jamszczyk“) — najmowany od stacji do stacji — tylko cudem utrzymywał równowagę na przedzie, kontentując się jakimś fikcyjnym kozłem. W tarantasie na bagaż nie było miejsca — ale podróżni go też nie mieli; wzięli ledwo pewne zapasy jadła na wypadek opóźnienia do następnej gospody pocztowej.
Pierwszy jamszczyk, niski Sybirak, włochaty, jak konie, dumny z herbów poczty cesarskiej na guzikach sukmany, uderzony był jednak brakiem zupełnym bagażu. Niepodobna zabrać wiele, ale nie mieć go wcale?! Skrzywił się. Mruknął.
— Kruki! sześć kopiejek za wiorstę...
Ale Strogow rozumiał żargon jamszczyków.
— Nie!... Orły! I dziewięć kopiejek za wiorstę, prócz napiwka.
To znaczyło, że jamszczyk się omylił. Ci, których oceniał, jak biedotę, godną ledwie biegu kruków, pretendowali do lotu ptaków królewskich a za pośpiech płacili dobrze. Trzasnął wesoło z bicza. I jął wnet zachęcać konie do szybkiej jazdy na ten jedyny w świecie sposób, który znany jest tylko rosyjskim woźnicom. Jest to rozmowa ze zwierzętami, niby z istotami rozsądnemi i sumiennemi, czulszemi na wyrazy, niż na lekkie i rzadkie zresztą smagnięcia bicza.