Strona:PL Juliusz Verne - Kurjer carski.pdf/110

Ta strona została uwierzytelniona.

jącego na uboczu w dali za miastem domku. Była to stacja telegraficzna. Znajdował się tu jeden urzędnik, wierny swemu stanowisku, flegmatycznie ćmiący papierosa.
— Co wiesz?
— Nic... Biją się.
— Kto zwycięża?
— My albo oni.
— Drut działa?
— Przecięty między Koływanią i Krasnojarskiem; funkcjonuje między Koływanią i granicą rosyjską. Chce pan podać depeszę? Proszę! — 10 kopiejek za słowo.
Nim zdążył odrzec, że przyszedł poprosić tylko o kęs chleba i łyk wody, dwaj ludzie wbiegli hałaśliwie do izby. Znajomi mu korespondenci zagraniczni — niedawno przyjaźni sobie współpodróżni, teraz znowu rywale, nawet wrogowie w obliczu operacyj wojennych. Nie zwrócili nań uwagi. Stanął pod oknem, obserwował ich ruchy. Harry Blount pierwszy sięgnął okienka i wtłoczył telegrafiście w ręce depeszę, pisaną ołówkiem. Alcyd Jolivet z markotną miną cisnął się za nim, trzymając podobną depeszę w ręku.
— Dziesięć kopiejek za wyraz! — rzekł urzędnik.
Blount rzucił znaczną sumę:
— Telegrafuj pan... a ja będę pisał dalszy ciąg depeszy.
I pisał na kartkach bloku.
Urzędnik stukał na aparacie, dyktując sobie w głos:

„Daily Telegraph. Londyn. Pod Koływanią bój. Garnizon rosyjski poniósł wielkie straty. Tatarzy weszli do miasta. Rosjanie bronią się.“

Urzędnik zamilkł. Jolivet rzekł grzecznie:
— Teraz kolej moja.