Ojciec, nie domyślając się niczego, powtarzał bez ustanku:
— Bogu dzięki, kiedyś szczęśliwa!
— Czemużbym miała być nieszczęśliwą — rzekła Gabryela, uchwyciwszy jego powiedzenie. — Żebyś ojcze wiedział, jak mnie kochają nowi krewni, a teściowa zwłaszcza, towarzystwo praskie rozpieszcza mnie doprawdy. Lambert nic się nie zmienił, zawsze ten sam.
Usta zadrgały jej kurczowo.
— Gabryelo, nie pędź tak, przecież nie możesz już oddychać — upominał Borotin.
Nie mógł jej nadążyć.
— Jestem zmęczona, do obiadu jeszcze daleko. Panie hrabio, zechciej zawołać dorożkę, pojedziemy za miasto.
Zaledwie sto kroków ujechali, kazała stanąć.
— Jedzie tak wolno, że mnie to nudzić zaczyna — narzekała i wyszła z powozu.
Znów szli pieszo.
Zaprosiła hrabiego na obiad. Nie chciała być sama z Lambertem i ojcem. Im więcej ludzi, tem lepiej. Przyniósł lokaj list, wręczając go pani Paganiowej. Lambert donosił, że matka wyjechała, on więc pozostanie u ojca. Początkowo niemile to ją dotknęło, później jednak była tak wesoła, jakby wypiła tyle szampańskiego, ile ojciec, któremu głowa na piersi już opadała. Zaprowadziła go, niby małe dziecko, do pokoju gościnnego i ułożyła na sofie.
Strona:PL Juliusz Zeyer - Jego i jej świat.djvu/101
Ta strona została przepisana.